[Verse 1]
Znam receptę na szczęście, ale nikt wypisać mi jej nie chce
Rozczarowanie za każdym razem gdy chcę czegoś więcej
Zawsze, więc jak ma być inaczej
Gdy daję wszystko co mogę ale wciąż nie potrafię
Dać wystarczająco wiele, za mało dla was to jest?
Czy to we mnie jest coś co skraca promień i nie pozwala ponieść
Dalej więzi, z serc tych, miękkich jak moje
Nie wyrasta nic prócz wojen z własnym pokojem
Nie wyrasta nic prócz twardszej skóry na tyłku
Wbij mi nóż w plecy, opadnie jak kamienica z tynku
Wiesz, chyba już nie czuję żalu
W rozczarowaniu nie ma nic co mogłoby ściągnąć do szalup mnie
Statek widmo przecina wodę
Nie widzą go ci co nie znają mnie tylko mój wierzchni model
Znają mnie z melanży i myślą, że coś wiedzą o mnie
Bo pili ze mną goudę niestety jestem dla nich jak poltergeist
Obcy, niewidoczny stoję z boku
Jestem ewenementem w społeczeństwie tych bloków
Wrażliwe serca, dla nich nie ma miejsca to się potwierdza
Lecz póki znam podobnych do mnie pójdę z nimi aż do piekła
Z tym co trzymamy w środku, sekretne okno, przeklęte okno
Za których kryje się tylko samotność
Nic innego nie jest dane, damy im palec
Oni zeżrą nas w całości przez zaangażowanie
[Verse 2]
Nie chcę czuć już emocji, choć mógłbym za nie umrzeć
Nie chcę czuć, że kolejny raz okazałem się durniem
Zabierz alkohol, szlugi, jointy i całą resztę
Tego samego syfu, który tu otacza mnie codziennie
Wypala, zabija myślenia czystość
Pozwala przegrywać w sprawach wagi ciężkiej jak Kliczko
Padam na kolana przed lustrem, padam przed bóstwem
By nie padać przed jutrem, nie wypalać przez pustkę
Odpierdalać głupstw mniej, za dużo nazbierało się by móc cofnąć
Dorosłość wymaga by patrzeć prosto w twarz
Konsekwencjom, trzeba je ponieść
I jeśli byłem powodem złego uwierz, że chcę oczyścić dłonie
Podać je tobie i odpokutować za błędy
Po schodach krętych idę, zataczam te same kręgi
Sam, idę tam do pustelni
Jestem niebezpieczny dla siebie z innymi i bez nich
[Verse 3]
Powiedz co mogę zrobić, mówiłem to już wcześniej
Mógłbym się nie przejmować i mieć dużo lalek jak Hugh Hefner
Lecz to nie ten typ, a chcą tu mnie zmieniać
I walczę z nimi wciąż, ciągle nie rozumieją gdzie zmierzam
Wiesz, nieraz sam się boję tej ścieżki
Ale prędzej strach mnie zabije niż bycie szlachetnym
Ciągle mam wiarę, ale i mam parę chwil kiedy sam znaleźć
Chcę się i chowam twarz w rękach nad ranem
Podzielony jak na kantony Szwajcaria
Pieprzony Prometeusz, sęp wątrobę zjada od dawna
Ciężkość burzy co dzień noszę na barkach
Gdy deszcz spada oni biorą mnie za pojebańca
I może coś w tym jest
Ale do tej pory to ja pokazałem, że od dna można odbić się
I nie zgrywam kozaka
Połowa z nich płacze w domu ale nikt się nie przyzna, że płakał
Nie chcę udawać kogoś, kogo we mnie nie ma
Jestem skazany przez siebie na ostracyzm jak w Atenach
Idę w melanż, ale to niewiele zmienia
Po paru godzinach zostaje tylko smród i toksyny jak denat
I nieciekawa puenta --
Musisz zaakceptować siebie, żeby zaakceptować ten świat
I jeśli tego nie zrobisz najpierw
Nie proś Boga o szczęście dopóki sam go w sobie nie znajdziesz