Warszawski - Ghostwriter lyrics

Published

0 194 0

Warszawski - Ghostwriter lyrics

[Verse 1] Znam receptę na szczęście, ale nikt wypisać mi jej nie chce Rozczarowanie za każdym razem gdy chcę czegoś więcej Zawsze, więc jak ma być inaczej Gdy daję wszystko co mogę ale wciąż nie potrafię Dać wystarczająco wiele, za mało dla was to jest? Czy to we mnie jest coś co skraca promień i nie pozwala ponieść Dalej więzi, z serc tych, miękkich jak moje Nie wyrasta nic prócz wojen z własnym pokojem Nie wyrasta nic prócz twardszej skóry na tyłku Wbij mi nóż w plecy, opadnie jak kamienica z tynku Wiesz, chyba już nie czuję żalu W rozczarowaniu nie ma nic co mogłoby ściągnąć do szalup mnie Statek widmo przecina wodę Nie widzą go ci co nie znają mnie tylko mój wierzchni model Znają mnie z melanży i myślą, że coś wiedzą o mnie Bo pili ze mną goudę niestety jestem dla nich jak poltergeist Obcy, niewidoczny stoję z boku Jestem ewenementem w społeczeństwie tych bloków Wrażliwe serca, dla nich nie ma miejsca to się potwierdza Lecz póki znam podobnych do mnie pójdę z nimi aż do piekła Z tym co trzymamy w środku, sekretne okno, przeklęte okno Za których kryje się tylko samotność Nic innego nie jest dane, damy im palec Oni zeżrą nas w całości przez zaangażowanie [Verse 2] Nie chcę czuć już emocji, choć mógłbym za nie umrzeć Nie chcę czuć, że kolejny raz okazałem się durniem Zabierz alkohol, szlugi, jointy i całą resztę Tego samego syfu, który tu otacza mnie codziennie Wypala, zabija myślenia czystość Pozwala przegrywać w sprawach wagi ciężkiej jak Kliczko Padam na kolana przed lustrem, padam przed bóstwem By nie padać przed jutrem, nie wypalać przez pustkę Odpierdalać głupstw mniej, za dużo nazbierało się by móc cofnąć Dorosłość wymaga by patrzeć prosto w twarz Konsekwencjom, trzeba je ponieść I jeśli byłem powodem złego uwierz, że chcę oczyścić dłonie Podać je tobie i odpokutować za błędy Po schodach krętych idę, zataczam te same kręgi Sam, idę tam do pustelni Jestem niebezpieczny dla siebie z innymi i bez nich [Verse 3] Powiedz co mogę zrobić, mówiłem to już wcześniej Mógłbym się nie przejmować i mieć dużo lalek jak Hugh Hefner Lecz to nie ten typ, a chcą tu mnie zmieniać I walczę z nimi wciąż, ciągle nie rozumieją gdzie zmierzam Wiesz, nieraz sam się boję tej ścieżki Ale prędzej strach mnie zabije niż bycie szlachetnym Ciągle mam wiarę, ale i mam parę chwil kiedy sam znaleźć Chcę się i chowam twarz w rękach nad ranem Podzielony jak na kantony Szwajcaria Pieprzony Prometeusz, sęp wątrobę zjada od dawna Ciężkość burzy co dzień noszę na barkach Gdy deszcz spada oni biorą mnie za pojebańca I może coś w tym jest Ale do tej pory to ja pokazałem, że od dna można odbić się I nie zgrywam kozaka Połowa z nich płacze w domu ale nikt się nie przyzna, że płakał Nie chcę udawać kogoś, kogo we mnie nie ma Jestem skazany przez siebie na ostracyzm jak w Atenach Idę w melanż, ale to niewiele zmienia Po paru godzinach zostaje tylko smród i toksyny jak denat I nieciekawa puenta -- Musisz zaakceptować siebie, żeby zaakceptować ten świat I jeśli tego nie zrobisz najpierw Nie proś Boga o szczęście dopóki sam go w sobie nie znajdziesz