Kiedy Achilles przebił krótkim mieczem pierś Pentezylei,
Obrócił - jak należy - trzykrotnie narzędzie w ranie,
I zobaczył - w nagłym olśnieniu - że królowa Amazonek
Jest piękna. Ułożył ją troskliwie na piasku, zdjął ciężki
Hełm, rozpuścił włosy i delikatnie ułożył ręce na piersi.
Nie miał jednak odwagi zamknąć jej oczu. Spojrzał na nią,
Raz jeszcze, pożegnalnym wzrokiem i jakby przymuszony
Obcą siłą, zapłakał - tak jak ani on sam, ani inni bohaterowie
Tej wojny nie płakali - głosem cichym i zaklinającym,
Niskopiennym i bezradnym, w którym powracała skarga
I nie znana synowi Tetydy - kadencja...
Kadencja skruchy. Na szyję, piersi,
Kolana Pentezylei padały jak liście rozciągnięte samogłoski
Tego trenu i owijały się wzdłuż jej stygnącego ciała.
Ona sama gotowała się do Wiecznych Łowów w niepojętych
Lasach. Jej niezamknięte jeszcze oczy patrzyły z daleka
Na zwycięzcę z upartą, błękitną - nienawiścią.
Ona sama gotowała się do Wiecznych Łowów w niepojętych
Lasach. Jej niezamknięte jeszcze oczy patrzyły z daleka
Na zwycięzcę z upartą, błękitną - nienawiścią.