Pytają mnie - co czułem, kiedy prawie, prawie
Już bym się na niebieskiej przeciągał murawie
Lub, biorąc pod uwagę wariant mniej wesoły -
Zażywałbym kąpieli w kotle pełnym smoły;
Więc - na początku jeszcze istniała szczelina,
Przez którą stół widziałem, chleb i szklankę wina,
Słyszałem, że papuga skrzeczy, że pies skomli,
Choć nie miałem pojęcia - do mnie to, czy - po mnie?
To odchodzenie - leżąc i pomimo chcenia
Ze strefy światła w strefę bezbarwnego cienia,
Choć całkiem bezbolesne, nie było przyjemne,
Bo się działo - nie ze mną, a jedynie - we mnie,
Jakbym w siebie zaglądał i dostawał mdłości
Od widoku przepastnej, pustej wysokości.
Pomyślałem: to pewnie ten tunel świetlisty,
Którym dojdę - gdzie dojdę - na byt wiekuisty,
Niemałą czując ulgę, że to wreszcie koniec,
Gdzie zapewne się dowiem - co po tamtej stronie...
Tyle że świetlistości tam nie było wcale;
Już raczej brudny opar, jak w miejskim kan*le,
Już raczej nie budząca zaufania cisza,
Fałszywa, jaką każdy oszukany słyszał,
Wiedząc, że wyrok zapadł, ale w stryczka cieniu
Nieświadomy do końca... że jest w zawieszeniu!
Nie mogąc tedy stwierdzić, czym w piekle, czym w niebie -
Dosłownie i w przenośni - doszedłem do siebie.
Pojąłem - w psa skomleniu i papugi wrzasku -
Że tylko tutaj szukać mi mroków i blasków,
Że tutaj, z perspektywy szklanki wina, chleba
Można bać się otchłani i tęsknić do nieba,
Tutaj wszystko, co piękne, wszystko, co straszliwe,
Bo żyje - przeżywane przez wszystko, co - żywe...