Tofik - Na granicy lyrics

Published

0 108 0

Tofik - Na granicy lyrics

[Verse 1: Spec] Siedzę w oparach dymu pozbawiony wrażeń Nie wiem jak to powstrzymać, ciągle smażę Twarze, setki twarzy, setki zdarzeń I dawaj, bletki zawiń, ja rozpalę, ziom Obudź się z letargu mówili Ja jednak wiedziałem co jest dla mnie lepsze Jak chciałem podnieść się, nie miałem siły A ci co chcieli pomóc już postawili kreskę Nowi koleżcy już posypali kreskę Mewa, feta, koks czy inny specyfik Jebane kasyno nieraz pochłonęło pensję Dawaj, idzie ziom, spytam czy ma pożyczyć Na granicy znalazłem się sam Sam sobie winien że doprowadziłem do stanu w którym Bez ambicji błąkałem się sam Bez marzeń, bez szmalu, bez siebie, bez planu [Verse 2: Huczuhucz] Nie nawinę Ci o dragach ani wódce Nie nawinę Ci jak bardzo mogą cię omamić Nienawidzę kiedy ludzie plują na twój sukces Teraz widzę ile dla niektórych znaczy zawiść Wiesz Pieniądze i przyjaźń, zły związek A jedno i drugie kiedyś cię rozliczy I jedno i drugie gdy wiąże się z końcem Skutkuje tym, że pozostajesz z niczym Wiesz Graniczy z rozumem głupota Na styku terytoriów tych dochodzi do spięć I nie warto na siłę przejść przez granicę wroga A jedyne co graniczy z cudem to śmierć Gdzie jest kurwa mój spokój Którego potrzebuję jak chyba niczego dziś Balansuję po cienkiej linii i boję się kroków Cierpliwość ma granice, właśnie jestem na jednej z nich [Verse 3: Bonson] Biorę jeden wdech, drugi wdech koi gniew Chyba nie jest źle, drugi wdech boli mniej Stoję na jednej z ulic gdzie miałem przytulić Cię I jak zawsze mnie budzi gdy mówisz ‘nie' Patrzę po ścianach w pokoju bez klamek Nie pamiętam co znowu zjebałem A rany na rękach są znowu niemałe Chociaż wychodząc z domu nie miałem ich Wiem, łeb mi pęka, ciekawe która godzina i gdzie mam zegarek I wkurwia odbija mi przez to czekanie Bo nie wiem gdzie jestem i po co Co stanie się dalej I cisza Nikt nie chodzi, nie gada, nie słychać nic Był przypał Musiał być skoro nie mogę oddychać tym Noc wita się z dniem No chyba że sen ze mnie robi idiotę Kaszlę, wypluwam krew, kaszlę Bywa że to bardzo boli I potem przekraczam granice, olewam kontrolę To wszystko zostawię w kopercie nad ranem ‘przepraszam' napiszę, zostawię na stole Przy którym jedliśmy to pierwsze śniadanie [Verse 4: Michał Kisiel] Wściekłe demony wydarły mi serce Wbiły w nie zęby, namiętnie, dogłębnie Zostały resztki, skrawki, strzępy Na wielkiej pustyni zjadły je sępy Byłem w chmurach, miałem marzenie A skrzydeł pióra otarłem o ziemię Jak chcą to od nowa nawinę, to flow co wywoła lawinę Poza nawiasem, cofam czasem Dziewczyna, presja i cud odmowy W przód Inna wersja, lekarz wysysa jej płód od głowy Papieros dogasa, dwieście na liczniku Loco-motive Nas'a leci z głośników Zjadę po dragach i wpieprzę się w alko Diabeł podał mi weksle in blanco Rozpierdolę, niosę w sobie parę w porę jak parabole biblia Paranoje dziś mam Nie chcę być pomiędzy ludźmi Tak samo jak nie chcę być sam Twój nauczyciel niech wraca do szkoły Im jestem starszy tym rzadziej wesoły Pora na ucztę, rozstawiaj stoły Nad moją głową latają anioły Ta, latają anioły Krwawe, bez skrzydeł, biedne maleństwa Zostali ludzie którzy nie mają serca A życie stawia mnie na granicy szaleństwa