[Intro: Profeat] Gdzieś na Mont Everest, Mont Everest Gdzieś na Mont Everest (Mont Everest) Gdzieś na Mont Everest Ej, ej, ej [Zwrotka 1: Profeat] Stawiam kolejne kroki przed sobą Układam te słowa na werblach Podziwiam widoki z opuszczoną głową Bo wyżej się wspinam po szczeblach Powoli już wbijam w obłoki, ten poziom zabrania mi przestać Choć przymknięte oczy To widzę wyraźnie, że nie mogę przegrać Nie mogę przerwać rytmu, nie, wykonuję się w kółko, jak pętla Implementuję kolejne linie w cyklu zakleszczam instrukcję Jak trzeba się wozić na perkach Ciągle ten sam, choć robi się stromo nie zmieniam podejścia Pożar w wersach, wciąż płoną, zalewam ognistą wodą A i tak zostaje niewyparzona gęba Patrz bo się dopiero rozkręcam Przekuwam potencjał na progres ciągle Kowal własnego losu, uderzam coraz mocniej Chcę twojego sosu przecież, zgarnę go zanim się ockniesz Już nie nadążasz? Biorę dopiero rozpęd, lecę Niespodziewany, jak monsun w Polsce Świeży powiew Zmniejszamy dystans między Wro i Nowym Jorkiem Mikrofony są skute lodem; Winterfresh Głęboki oddech, no i flow se wiozę gdzieś Gdzie żaden skurwysyn nie dotrze; Mont Everest [Bridge: Profeat] Mont Everest, gdzieś na Mont Everest Mont Everest, gdzieś na Mont Everest Mont Everest, gdzieś na Mont Everest Na Mont Everest, ee [Refren: Profeat] Gdy powietrze gęste, jak atmosfera w sejmie - płonie szczyt Gdy powieki cięższe, niż Magda Gessler Znowu spłonął szczyt Jedni chcą nas zamknąć, inni dają respect Kiedy zdobywamy szczyt Mają kiepskie filmy, kręcę swoją wersje Ej, znowu płonie szczyt [Zwrotka 2: Dead Type Baron] Ciągle odlatuję, chociaż nie obrosłem w pióra Jeszcze nie obrosłem w pióra To dla mnie martwa natura - paradoksalnie żyje tym To nie to, że to ziom dla mnie kurwa jakiś uraz Podjudza mnie zło, prąd - płynę pod niego, nie z nim, a co? Czerpie energie już znikąd A furię wytrącam od tak z rąk przeciwnikom Niech nie liczą na litość Nie zawsze wszystko jest po mojej myśli Mimo tego staram się być tylko tej dobrej Szczerze pierdolę ziom te szczury, ich wyścig Po te marne drobne, czekam w sumie tylko na mój pogrzeb Już wszystko przedłuża mi się w rzeczywistości Czas - jebana iluzja To nie tak, że wyłączyłem się z emocji Tylko chowam je głęboko w swojej studni bez dna I bezmiar chaosu nie przytłacza mnie A ja znów tak głodny czegoś na sen, sen, sen... Nie chce mi się liczyć godzin, które tracę według wielu osób Ja w tym widzę sens Kim byłem nie ważne, bo płynę po zmiany Już dawno gotowy na śmierć, śmierć, śmierć... I palimy to do śmierci, chociaż tym żyjemy A ze szczytów nie chce się nam zejść Chociaż nie tnę już tego wszystkiego na części To po części mam rację i wiem, wiem, wiem... To jebany hipokryta, nie potykam się już o nic No bo wciąż unoszę się To nie drogi są tak kręte tylko sposoby myślenia O tym jak możemy sobie przez nie przejść Tyle razy się zgubiłem, dzisiaj więcej widzę Po co mapa skoro teren znam jak własną kieszeń? [Refren: Profeat](x2) [Tekst i adnotacje na Rap Genius Polska]