Słyszę, słyszę w południe tętent lipowych bogów Na moście niezabudką przybitym do rozłogów Śródpolny im policzki wiatr opala zielone I konie ich biegają w tę stronę i tę stronę. Drewniane z głów hełmy błyskają jak konewki, Kiedy z wodą je niosą na miedze dzikie dziewki. Przez pola, łąki pędzą, z szuwaru w szuwar gęsty, Giną za nimi tętent, bulgot rzek, wiklin chrzęsty. Zdziczałe oto wiązy jak zielone obłoki Rozdzierają bożyszczom spod hełmów kudły, loki Widzę, widzę w południe odjazd lipowych bogów, Widzę bogów na moście, na moście wśród rozłogów. Schnie siano, dzika róża pachnie za dnia jak nocą, Tętnią kopyta koni, płaszcze bogów łopocą. Jaką lilią łąkową wesprę okapy powiek, Zdławiony dalą polną, śmiertelny, marny człowiek?