Michaił Bułhakow - Diabelska sztuczka lyrics

Published

0 89 0

Michaił Bułhakow - Diabelska sztuczka lyrics

Korotkowowi udało się. Tramwaj w tejże chwili zrównał się z Różą Alpejską. Zręcznie wskoczywszy, Korotkow pomknął naprzód, uderzając to o koło hamulcowe, to o worki na plecach. Nadzieja paliła jego serce. Motocykl dlaczegoś zatrzymał się i teraz warczał przed tramwajem, i Korotkow to tracił go z oczu, to znów odnajdywał kwadratowe plecy w obłoku sinego dymu. Przez pięć minut Korotkowa młóciło i mięło na platformie, w końcu przed szarym gmachem Centrosnaba motocykl zatrzymał się. Kwadratowe ciało zatrzymane zostało przez przechodniów i znikło. Korotkow w biegu wyskoczył z tramwaju, przekręcił się wokoło, upadł, rozbił kolano, podniósł czapkę i przed samym samochodem podążył do westybulu. Okrywając podłogi mokrymi plamami, dziesiątki ludzi szły na spotkanie Korotkowa lub wymijały go. Kwadratowe plecy mignęły na drugiej części schodów i, ciężko dysząc, pośpieszył za nimi. Kalsoner wchodził z dziwną, nienaturalną szybkością i Korotkowowi ściskało się serce na myśl, że straci go z oczu. Tak się i stało. Na 5 podeście, kiedy referent zupełnie opadł z sił, plecy roztopiły się w gąszczu fizjognomii, czapek i teczek. Jak błyskawica Korotkow wleciał na podest i przez sekundę wahał się przed drzwiami, na których były dwa napisy. Jeden złoty na zielonym tle z twardym znakiem: „Dortolr pepinierek”, drugi czarny na białym bez twardego znaku „Naczkancuprawdiełsnab”. Na chybił trafił Korotkow podążył do tych drzwi i zobaczył olbrzymie szklane klatki i wiele jasnowłosych kobiet biegających między nimi. Korotkow otworzył pierwszą szklaną przegródkę i zobaczył za nią jakiegoś człowieka w granatowym kostiumie. Leżał on na stole i śmiał się wesoło do telefonu. W drugim oddziale na stole był pełny zbiór utworów Szellera-Michajłowa, a obok zbioru nieznana starsza kobieta w chustce ważyła na wagach suszoną i źle pachnącą rybę. W trzecim panował drobny nieustanny stuk i dzwonki — tam przy sześciu maszynach pisało i śmiało się sześć jasnych, drobnozębych kobiet. Za ostatnią przegródką otwierała się wielka przestrzeń z grubymi kolumnami. Trudny do zniesienia trzask maszyn panował w powietrzu i widniała masa głów — kobiecych i męskich, lecz Kalsonera wśród nich nie było. Zaplątawszy się w tym tłumie i zakręciwszy, Korotkow zatrzymał pierwszą napotkaną kobietę, przebiegającą z lusterkiem w ręku. — Czy nie widziała pani Kalsonera? Ciężar spadł z serca Korotkowowi z radości, kiedy kobieta odpowiedziała, robiąc olbrzymie oczy: — Tak, lecz on zaraz wyjeżdża. Niech go pan goni. Korotkow pobiegł przez salę kolumnową tam, gdzie mu pokazywała malutka biała rączka z błyszczącymi czerwonymi paznokietkami. Przeskoczywszy przez salę, znalazł się na wąskiej i ciemnawej platformie i zobaczył otwartą paszczę oświetlonej windy. Serce uciekło w nogi Korotkowowi — dopędził… paszcza przyjmowała kwadratowe kołdrowe plecy i czarną błyszczącą teczkę. — Towarzyszu Kalsoner — zakrzyczał Korotkow i zdrętwiał. Zielone kręgi w olbrzymiej ilości zaskakały po platformie. Siatka zakryła szklane drzwi, winda ruszyła i kwadratowe plecy, odwróciwszy się, zamieniły się na pierś bohaterską. Wszystko, wszystko poznał Korotkow: i szary french, i czapkę, i tekę, i rodzynki oczów. Był to Kalsoner, lecz Kalsoner z długą, asyryjsko fryzowaną brodą spadającą na pierś. W mózgu Korotkowa natychmiast zrodziła się myśl: „Broda wyrosła, kiedy jechał motocyklem i wchodził po schodach — cóż to takiego?”. I potem druga: „broda fałszywa — cóż to takiego?”. A Kalsoner tymczasem zaczął pogrążać się w świetlaną głębię. Najpierw skryły się nogi, potem brzuch, broda, ostatnimi oczki i usta, które wykrzyknęły czułe tenorowe słowa: — Późno, towarzyszu, w piątek. „Głos również przywiązany” — stuknęło w czaszce Korotkowa. Przez trzy sekundy dręcząco płonęła głowa, lecz potem, przypomniawszy sobie, że żadne czary nie powinny powstrzymać go, że wstrzymanie — to zguba, Korotkow posunął się ku windzie. W siatce ukazał się podnoszący się na linie dach. Modna piękność z błyszczącymi kamieniami we włosach wyszła spoza kolumny i, delikatnie dotknąwszy się ręki Korotkowa, spytała go: — Czy wy, towarzyszu, macie wadę serca? — Nie, och nie, towarzyszu — wyrzekł oszołomiony Korotkow i podążył ku siatce — nie zatrzymujcie mnie. — Wtedy, towarzyszu, idźcie do Iwana Fimogenowicza — rzekła smutnie piękność, zagradzając Korotkowowi drogę do windy. — Ja nie chcę! — płaczliwie zawołał Korotkow — towarzyszu! Ja się spieszę! Co wy? Lecz kobieta pozostała nieugięta i smutna. — Nic nie mogę poradzić, wy sami wiecie — rzekła i przytrzymała za rękę Korotkowa. Winda zatrzymała się, wypluła człowieka z teczką, zakryła się siatką i znów uciekła w dół. — Puśćcie mnie! — pisnął Korotkow i, wyrwawszy rękę, z przekleństwem pobiegł w dół schodami. Przebiegłszy sześć marmurowych półpięter i omal nie zabiwszy wysokiej staruszki w czepku, która się przeżegnała, znalazł się na dole obok olbrzymiej, nowej szklanej ściany pod napisem w górze srebrem na tle niebieskim: „Dyżurne damy klasowe” i na dole piórem na papierze: „Informacja”. Ciemne przerażenie ogarnęło Korotkowa. Za ścianą wyraźnie mignął Kalsoner. Kalsoner wygolony gładko, dawny i straszny. Przeszedł zupełnie blisko Korotkowa, oddzielony od niego tylko cieniutką warstwą szkła. Starając się o niczym nie myśleć, Korotkow podbiegł do błyszczącej mosiężnej klamki i potrząsnął nią, lecz ta nie poddała się. Zgrzytnąwszy zębami, jeszcze raz szarpnął świecący mosiądz i tu dopiero z rozpaczą dojrzał miniaturowy napis: „Wokoło przez 6 wejście”. Kalsoner mignął i zniknął w czarnej niszy za szkłem. — Gdzie jest szóste? Gdzie jest szóste — słabo krzyknął do kogoś. Przechodnie cofnęli się. Maleńkie boczne drzwi otworzyły się i wyszedł z nich alpagowy staruszek w niebieskich okularach z olbrzymim spisem w ręku. Spojrzawszy na Korotkowa sponad okularów, uśmiechnął się, pożuł ustami. — Co? Wciąż chodzicie? — wyseplenił — jak Boga kocham na próżno. Wy już posłuchajcie mnie, staruszka, porzućcie to. Wszystko jedno, wykreśliłem już was. Hi-hi. — Skąd wykreśliliście? — osłupiał Korotkow. — Hi. Wiadomo skąd, z list. Ołóweczkiem: czyrk, i gotowe, hi-hi — staruszek lubieżnie roześmiał się. — Poz… wólcie… Skądżeż wy mnie znacie? — Hi. Żartowniś z was, Wasilij Pawłowicz. — Jam Warfołomiej — rzekł Korotkow i dotknął ręką swe zimne i śliskie czoło — Piotrowicz. Uśmiech na chwilę opuścił twarz strasznego staruszka. Utkwił wzrok w arkuszu i suchym paluszkiem z długim paznokciem przeprowadził po wierszach. — Cóż wy mi plączecie? Oto on: Kołobkow, W. P. — Jam Korotkow — niecierpliwie krzyknął Korotkow. — Ja i mówię: Kołobkow — obraził się staruszek — A oto i Kalsoner. Obydwaj razem przeniesieni, a na miejsce Kalsonera Czekuszyn. — Co? — tracąc zmysły z radości, krzyknął Korotkow — Kalsonera wyrzucili? — Tak jest. Wszystkiego jeden dzień zdążył porządzić i wyrzucili. — Boże! — radując się wykrzyknął Korotkow — jestem ocalony! Jestem ocalony! — i nie wiedząc, co czyni, uścisnął kościstą rękę staruszka. Ten uśmiechnął się. Na chwilę radość Korotkowa omroczyła się. Coś dziwnie złowieszczego błysnęło w niebieskich otworach ocznych staruszka. Dziwnym wydał się i uśmiech, obnażający sine dziąsła. Lecz natychmiast Korotkow odpędził od siebie nieprzyjemne uczucia i zakrzątnął się. — Znaczy się natychmiast do Spimatu powinien biec? — Obowiązkowo — potwierdził staruszek — tu i powiedziane: do Spimatu. Tylko pozwólcie waszą książeczkę, ja notatkę w niej zrobię ołówkiem. Korotkow zaraz polazł do kieszeni, zbladł, polazł do drugiej, jeszcze bardziej zbladł, klapnął się po kieszeniach spodni i ze zdławionym krzykiem rzucił się z powrotem przez schody, patrząc sobie pod nogi. Spotykając się z ludźmi, zrozpaczony Korotkow doleciał do samej góry, chciał zobaczyć piękność z kamieniami, spytać się jej o coś i zobaczył, że piękność zmieniła się w potwornego, sapiącego chłopaka. — Gołąbku! — podbiegł do niego Korotkow — mój żółty portfel… — To nieprawda — nienawistnie odpowiedział chłopiec — ja nie brałem, oni kłamią… — Lecz nie, drogi, ja nie to… nie ty… dokumenty. Chłopiec popatrzał spode łba i naraz zaryczał basem. — Ach, mój Boże! — pomknął w dół do staruszka. Lecz kiedy przybiegł, staruszka już nie było. Zniknął. Korotkow podbiegł do malutkich drzwi, szarpnął za klamkę. Okazały się zamknięte. W półmroku ledwie-ledwie pachniało siarką. Zawirowały myśli w głowie Korotkowa jak zawierucha i wyskoczyła jedna nowa: „tramwaj!”. Wyraźnie naraz przypomniał sobie, jak ściskali go na platformie dwaj młodzi ludzie, z których jeden chudziutki z czarnymi, zupełnie jakby przyklejonymi wąsikami. — Ach, nieszczęście to, oto już nieszczęście — mruczał Korotkow — to już nieszczęście nad wszystkimi nieszczęściami. Wybiegł na ulicę, przebiegł ją do końca, skręcił w zaułek i znalazł się przed bramą niewielkiego budynku nieprzyjemnej architektury. Szary człowiek, zezowaty i ponury, patrząc nie na Korotkowa, a gdzieś w bok, spytał: — Gdzie ty leziesz?… — Jam, towarzyszu, Korotkow, wu pe, któremu dopiero co ukradli dokumenty… Wszystkie co do jednego… Mnie zabrać mogą… — I bardzo prosto — potwierdził człowiek na ganku. — Więc zatem pozwólcie… — Niechaj Korotkow osobiście przyjdzie. — Toż przecież ja, towarzyszu, jestem Korotkow. — Daj zaświadczenie. — Ukradli mi je dopiero co — zajęczał Korotkow — ukradli, towarzyszu, młody człowiek z wąsikami. — Z wąsikami? To na pewno Kołobkow. Bezwarunkowo on. On w naszym okręgu specjalnie pracuje. Ty go teraz w herbaciarniach szukaj. — Towarzyszu, ja nie mogę — zapłakał Korotkow — ja do Spimatu muszę, do Kalsonera. Puśćcie mnie. — Zaświadczenie daj, że ukradli. — Od kogo? — Od domowego. Korotkow opuścił ganek i pobiegł ulicą. „Do Spimatu czy do domowego? — pomyślał — domowy przyjmuje od rana; do Spimatu, znaczy się”. W tej chwili zegar daleko uderzył czterokrotnie na ryżej wieży i natychmiast ze wszystkich drzwi wybiegli ludzie z teczkami. Zapadł zmierzch i rzadki mokry śnieg począł padać z nieba. „Późno — pomyślał Korotkow — do domu”.