Projekt, kuchnia, kibel, dwa pokoje Moje to wszystko, swoje ziomy Kilka bloków nad samą skarpą lokum Dla mnie to schrony, spokój to my Azyl bez skazy, dla mnie luksus Od rana po noc, jak zasypiam w łóżku Jak otwieram oczy, gdy się budzę Jak wstaję, jak wychodzę, jak się nudzę Bez zakłóceń towarzyskich zawsze zadość Po ludzku szczerość, smutek, radość. Gdy ktoś z hiphopowych kręgów powie „Numer Raz”, jest spora szansa, że inny odruchowo doda „zawsze spoko”. To się zrosło. Mówimy o pierwszym everymanie tej sceny, niewyróżniającym się specjalnie gościu, będącym niczym jeden z tych ziomków mijanych na osiedlu. No, może z większą pogodą ducha. Jego Mokotów może być dowolnym polskim blokowiskiem, a jego przyjaciele – dowolną paczką kumpli. Numer Raz trochę się nudzi, życie przelatuje mu przez palce, ale wydaje się nie frustrować tym specjalnie. Wciąga dym, wydycha funk niezależnie od tego, co akurat próbuje zrobić. Nic, tylko dać się ująć zwyczajności wersów Podanych na płynącym, nieprzekombinowanym beacie Ośki – jednego z reprezentantów stołecznej starej szkoły – i uzupełnionym o skrecze DJ-a Zero. Taki tam singiel z pierwszej debiutanckiej płyty. A jednak się wraca, bo kiedy inni filozofują, szlochają, drą koty, próbują awangardy, myśl o tym, że poczciwy Numer siedzi na ławce przed blokiem i popala, daje poczucie wytchnienia i przypomina, czym był hip-hop i dla kogo się go robiło