Krvavy - Wszechból Istnienia lyrics

Published

0 171 0

Krvavy - Wszechból Istnienia lyrics

[Verse 1] I też boję się otworzyć oczy o brzasku By nie wydać wrzasku, skomleć jak zwierze Bezczelnie zarzynane na ostatnią wieczerze Kiedyś w wierze, dziś bez wiary, no a jutro Wietrzy przyszłośc paskudną, czy może lepszą Dalej pieprzą, bierz to, weź to zaciśniętą pięścią Nie otwartą ręką, spotkam się ze Śmiercią Śmierci się nie boję, lecz przeraża mnie ból Królowa i jej król, będzie jej towarzyszył Chciałem szukać przyczyn, szukajcie a znajdziecie W sobie dziecie co w odwecie tworzy równoległe światy Ten za ciasny, ten za duży, więc na kredyt i na raty Elementy układanek łączy w dziwną całość Trochę inne postrzeganie, za fantazmą Fantazmaty a nie kraty, czarno-biała cela Ilu z was się poniewiera w takim schemacie Zmówić pacierz, grzechy odpuszczone macie Ja ich sobie nie odpuszczam, cały czas trawią Mnie od środka, dla nich to zabawą, przykre Skończyć tę gonitwe? nie i basta Dalej jazda, musisz kurwa gnać do przodu Bo jak cię przegonią to spierdolisz się ze schodów Połamiesz sobie nogi, próżno tedy szukać drogi Gdy ruszyć się nie możesz a nikt nie poda dłoni Rzeczywistość znienawidzona, chciałbym skonać Przez bezdroża czarna zorza aspiracje chowa Moja głowa, moje słowa, me poroża, no i prozak Sucha, beznamiętna kora pokrywa jak skóra Pasuje jak ulał, a gdy nadejdzie jesień Spróchniałego mnie znajdziecie pod listowiem Pokrytego szronem w cieniu cisu i tęsknoty Za światem urojonym jak te wszystkie z mojej głowy [Verse 2] Być poetą swojej egzystencji? Wiersze nie znoszą szuflad, ja też łaknę atencji Przychodzą noce, odbite w tafli atramentu Wtedy czuję masę lęku, że zabraknie epitetów Ktoś porwie je przez komin mojej wyobraźni Pożre je i wzgardzi obliczem zimnych liter Pochwyci je za grdykę jak przebudzona strzyga Wciągnie do leża, gdzie resztę łupów trzyma Głęboko pod taflę, co słów rozlewa się Gehenną W końcu wyjdą białe maski za swą Królewną Kiedyś spotkam je na pewno i co wtedy będzie ze mną Czy w jawę trafię czy w rzeczywistość senną Tak rozległą jak mogiły tonące w konwulsjach Gdy pochłania je próżnia znowu milczy świeta trójca Czekam na swój pogrzeb, bo kiedy tam trafię Do piekła poetów okradzionych przed rozstaniem Z materialnym światem ze wszystkich alegorii To rozkopię groby każdej z tych historii By szukać metafor zagrzebanych pod zwłokami Choć kurhany tak podobne, nie jesteśmy tacy sami Swe wszechistnienie przecie każdy ukształtował Nie swego losu kowal, to by było zbyt proste Gdybyś połamane miecze traktował za ripostę Świat wymierza nam chłostę, oddamy mu co trzeba Gdy do życia przywrócimy poezję rodem z piekła Czas się brać do dzieła, nie ma na co czekać Gdy zejdą aniołowie zaleje ich rzeka Niespełnionych słów, które w naszym żywocie Zalęgły się jak larwy, wykarmione przez agonię Co ugięły się w pokłonie przed płaczącą wierzbą Jestem martwym poetą, a moje dziecko To sześćdziesiąt cztery wersy zapisane krwią diablęcą