Jan Lechoń - Mochnacki lyrics

Published

0 430 0

Jan Lechoń - Mochnacki lyrics

Mochnacki jak trup blady siadł przy klawikordzie I z wolna jął próbować akord po akordzie Już ściany pełnej sali w żółtym toną blasku A tam w kącie kirasjer w wyzłacanym kasku A tu bliżej woń perfum, dam strojonych sznury A wyżej na galerii - milcz serce! - mundury Tylko jeden krok mały od sali go dzieli Krok jeden przez wgłębienie dla miejskiej kapeli - On wie, okop hardy w tej przepaści rośnie Więc skrył się za okopem i zagra o wiośnie Rozpędził blade palce świergotem w wiolinie I mały, smutny strumień spod ręki mu płynie Raz w raz rosa po białej pryska klawiaturze I raz po raz w wiolinie kwitną polne róże Rosną. Większe, smutniejsze, pełniejsze czerwienią Coraz niżej i niżej, uschną, w bas się zmienią! Nie. Równo, równo rosną w jakiś smutny taniec Rozdrganą klawiaturę przebłagał wygnaniec I nagle się rozpłakał po klawiszach sztajer Aż poszedł szmer po sali, sali biedermeier Głupio, sennie, bezmyślnie kręci się i kręci Myśli straszne wyrzuca z pamięci Do piersi jakąś białą przytulił pierś drżącą I czuje tuż przy piersi nieznośne gorąco I tysiąc świateł w oczach, w czyjejś twarzy dołki I zapach białej sukni, ubranej w fijołki Nagle złoty kirasjer poruszył się w kącie Sto myśli, jak kanonier, stanęło przy loncie Stu spojrzeń obcej sali przeszyły go miecze Idzie wstyd ku estradzie - czuje, jak go piecze Więc do basu ucieka i tępo weń tłucze Po tym tańcu szalonym niech ręce przepłucze Z tych czerwonych, duszących róż otrząsa płatki Rozsypuje po sali w tysiączne zagadki W sto znaków zapytania, sto szmerów niechęci Nie pyta. Już jest w basie, tam się wyświęci Raz, dwa, trzy, cztery - wali. Niechaj mu otworzą Niechaj wyjdą z chorągwią, wyjdą z Matką Bożą Niech mu końskie kopyta przelecą po twarzy I niechaj go postawią gdziekolwiek na straży: Na ulicy stać będzie z karabinem w dłoni... Słyszy sala: ktoś idzie, ostrogami dzwoni - Ostrogą spiął melodię, a akompaniament Szaleje, krzyczy w basie, rośnie w straszny zamęt - Ku sali bagnetami już mierzy, już blisko - I ton jeden uparcie wybija - nazwisko!!! Wciąż czyste, w rozszalałe wplątuje się głosy I wali, wali w basie murem Saragossy Oszalałych Hiszpanów wyciem, darciem, jękiem I znów wraca ku górze załzawionym dźwiękiem - W mazurze - nie - w mazurku idą wszystkie pary By całą klawiaturę owinąć w sztandary Zatrzymali się wszyscy w srebrzystych kontuszach A klawikord im ducha rozpłomienia w duszach I wzdłuż długich szeregów przewija pas lity Tysiąc głów podgolonych podnosi w błękity I wszystkie karabele jedną ujął dłonią I uderzył w instrument tą piekielna bronią Aż struna się ugięła, ta w górze, płaczliwa I cisza jest w wiolinie. Cisza przeraźliwa Po martwej, głupiej strunie, po fijołków woni Po czyichś smutnych oczach, jakiejś białej dłoni Jakichś światłach po nocy i szeptach w komorze Po księży, po gwiazdach - mój Boże! mój Boże! - Gdzieś się gubi i zwija, przeciera pas lity Po księży, po gwiazdach, po Rzeczpospolitej Po sali idzie cisza przeraźliwa, blada I obok tęgich boszów w pierwszym rzędzie siada Wzrok wlepia martwy, ślepy, w jakiś punkt na ścianie I patrzy w Mochnackiego, kiedy grać przestanie A on, blady jak ściana, plącze, zrywa tony I kolor spod klawiszy wypruwa - czerwony Aż wreszcie wstał i z hukiem rzucił czarne wieko I spojrzał - taką straszną, otwartą powieką Aż spazm ryknął, strach podły i z miejsc się porwali: "Citoyens! Uciekać! Krew pachnie w tej sali!!!" Tekst - Rap Genius Polska