Złote Twarze - Wilk chodnikowy lyrics

Published

0 118 0

Złote Twarze - Wilk chodnikowy lyrics

Chodnikowy wilk! [Verse 1: Bisz] Stare śmieci zbieram w stare szafy Dzieciaki klną na stare baby Ja się kłaniam - już tak długo się znamy Tyle wariantów chorób i pogód Życie kręci się wokół porodów i zgonów We wnykach dogorywa młodość Moje korzenie przechodzą przez oczodoły czaszek Wiją się w żebrach, jestem zbyt świadomy czasem nieszczęścia Przez chwilę widzę twoje oczy jak gwiazdy I to przemija - jestem sam jak każdy Lecz młode dłonie znów zbierają moje kwiaty wiosną Z balkonu patrzę na ogrody, które rosną i Myślę o tych ludziach, którzy wciąż chcą żyć Kombinując jak popchnąć zamiast ciągnąć syf. W każdej rodzinie tu jakiś dzieciak to nadzieja Która czasem w podstawówce rośnie, potem się rozwiewa Coraz częściej się upewniam, że marzenia są po to, by się nie spełniać Bo nie świata tyczą, ale serca Nie rozwijam się w tempie społeczeństwa, bo Straciłbym istotę mego człowieczeństwa – wolność ZOO-miasta muszą trzymać to w klatkach Wielu pozwala sobie być sobą jedynie na melanżach Mówią „Nie chcesz dorosnąć”, ja nie chcę tak dorosnąć Mówią mi jak dorosnąć, w dwóch słowach: „Łap chomąto”! Jedyne czego chcą – twych mięśni i godzin A to, kim jesteś? Bądź poważny, kurwa, kogo to obchodzi? (cicho) Wkoło ani żywej duszy, w tobie też (cicho) Wkoło żadnego odgłosu, w tobie zew (cicho) Zaczyna swą pieśń młodość pusta, miałka Ktoś położył chuj na świat nasz, masz mnie za świadka, to prawda Masz mnie za dowód i maż się To życie kiepski żart, a mówią ci „Bierz je poważnie”, Nie chcesz już słyszeć o hajsie, hajsie, hajsie Lecz nie ma nic ponad tę walkę o srajtaśmę, oddaj się jej lub poddaj się! [Hook: Bisz] Ja będę wyć do pustego nieba Choć dobrze wiem, że i tak to niczego nie da Będę czekać, aż powrócą tu zmęczone echa mego głosu Wierząc, że usłyszę twój wśród nich. I będę żyć na krawędzi cienia, Na ostrzu prawdy nie szukając usprawiedliwienia Dla tego losu wszystkich ludzi bez imienia, bo Ludzie to przyczyny, a zdarzenia to skutki [Verse 2: Bisz] Na ścianie wisi zegar, stanął Bóg wie kiedy Bóg niekiedy śni mi się i mówi „Musisz przeżyć” Budzę się wkurwiony, nie mam sił, a muszę wierzyć, że Nonsens, w którym żyję ma cel, ma mnie zmienić. Zmieni A – może to z braku hajsu? B – może to z braku sensu? C – może to wynik lęku, przyzwyczajeń i kompleksów? Można wymieniać dalej, przyczyn jest alfabet Ale skutek jest ten sam - dawno przeorałeś banię Jak jesteś pierdolnięty, tu nie dają za to renty, Jak raz się wpieprzysz w gówno - jesteś nim przesiąknięty Łańcuchy konsekwencji ciągniesz u nóg do śmierci I różnisz się od reszty, więc jesteś aspołeczny Wchodzę na wzgórze unieść lekko ciężką głowę Sam na sam z pełnią, towarzystwo ciężko znoszę Zawsze chyba byłem sam, zawsze chyba chciałem tego Na zegarku mam wciąż zero zero zero zero Niech bije zegar w takt moich błędnych kroków Godzina duchów? Sram na to, daj mi spokój Przerwa od śmierci – życie, nie myślę jak je spędzić Myślę jak je spełnić, do pełni o tym wyję Nic to nie daje, ale co by niby dało, gdybym zamilkł? Moja pieśń, moja miłość, nie czekamy na nic Gramy swoją rzecz - wielką rzecz z rzeczy małych Dobrze wiemy kim jesteśmy dla nas będąc nikim dla nich (cicho) Wkoło ani żywej duszy, we mnie też (cicho) Wkoło żadnego odgłosu, we mnie zew (cicho) Zaczyna swą pieśń młodość smutna, wściekła Znowu wszystko o nas bez nas, szkoda łez na mleko rozlane Na wieko kamień, już sam na amen, wieki wieków czekałem W sprawie wartej chuja przelałem krew i atrament Wchodzę na krawędź, jak wtedy, gdy byłem ptakiem Błękit był zaproszeniem wtedy, dzisiaj czerń jest rozkazem