Ballada będzie o tem, Jak którejś tam niedzieli Podeszli do mych okien anieli. Lakierki mieli czarne, Smokingi mieli złote I chyba jeszcze na mnie ochotę. Ochota moi złoci, To rzecz normalna zgoła, Lecz ta trafiła w locie anioła. Mówią chodźmy razem do miasta, Jesteś przecież wirem niewiasta. W mieście będzie ubaw i basta, Forsą chcemy trochę poszastać. Mamy tego więcej niż trzeba, Za bilety lewe do nieba. Tobie przecież się nie przelewa, Chociaż ciągle śpiewasz i śpiewasz. Zgodziłam się nareszcie I nieśli mnie na rękach I grała mi na wietrze sukienka. Aż księżyc się rozchmurzył, Zerkając na to wszystko, A ponoć jest on dużym artystą. Artysta moje złotka, To rzecz normalna zgoła, Lecz gorzej jeśli spotka anioła, Lecz gorzej jeśli spotka anioła. Potem poszło już na całego Szampan, kawior, czardasz Montiego Do grosika, do ostatniego I do rana bieluteńkiego. Wreszcie w parku świt nas obudził I szaleństwo całe ostudził. Pomyślałam nieźle wśród ludzi, Tu się nawet anioł nie nudzi. Potem poszło już na całego Szampan, kawior, czardasz Montiego...