Marcin Flint - Rap stał się serialem, raperzy – bohaterami - Wywiad z Jakubem "Muflonem" Rużyłłą lyrics

Published

0 108 0

Marcin Flint - Rap stał się serialem, raperzy – bohaterami - Wywiad z Jakubem "Muflonem" Rużyłłą lyrics

Kiedy po raz pierwszy można mówić o new schoolu nad Wisłą? To bardzo trudne do zakwalifikowania. Tak naprawdę dopiero teraz pojawił się szerszy nurt i tendencja jest wyraźna. Ale żeby doszukać się początków? Może trzeba by się cofnąć o ponad dekadę do Hardkorowej Komercji? Tam było inne podejście od hip-hopu niż to nasze zwyczajowe – skromne, biedne i uliczne. W pewien sposób poprzedziła ona część procesów, które dzieją się teraz. O ile cały polski hip-hop jest przeszczepem i twórcy mają tego pełną świadomość, to jednak pojawienie się HK było bodaj pierwszą sytuacją, kiedy raperzy w ogóle postanowili zrezygnować z polskiego kontekstu i w całości zanurzyć się w „state of mind” (stan umysłu – przyp. red.) amerykańskich raperów, bez żadnej cenzury przenieść na rodzimy grunt ich podejście do pieniędzy, blichtru i tym podobnych. W ten sposób przełamano tabu. an*logicznie wygląda sytuacja z Elemerem, gdzie Eis przyjął te same wytyczne. Również muzycznie te projekty odbiegały od panujących wówczas wzorców, ale chyba nie można mówić, że była to jakaś rewolucja. Obie pozycje nie spotkały się ze zbyt dobrym odbiorem i chyba dopiero kolejna płyta Eisa mogła być inspiracją dla raperów, którzy dzisiaj realizują się w newschoolowej formule. Płyta „Gdzie jest Eis?” to materialna tematyka, muzyczna świeżość, ciekawe pomysły na flow i rymowanie w inny niż standardowy sposób, zarazem jednak wszystkie te nowatorskie patenty nie były aż tak przerysowane jak w przypadku HK czy Elemera. Wiele rzeczy, które pojawiły się na tamtym albumie, przypomina to, co dzieje się teraz. Znamienne jest też, że choć w 2003 roku płyta „Gdzie jest Eis?” przeszła bez echa, dziś jest absolutnym klasykiem i często jest komplementowana przez raperów tak ze starej, jak i z nowej szkoły. Mamy więc pionierów z początków poprzedniej dekady. Ciekawy jest jej koniec. VNM, Sobota. Pierwsza płyta Soboty na pewno była przełomem. Bardzo ciekawa rzecz. Ja nie słuchałem raczej takich raperów, ale świeżość brzmienia i podejścia do muzyki przekonały mnie. Ale nie było przecież tak, że w 2009 roku wyszedł „Sobotaż” i raperzy rzucili się, by powielać zawarte tam rozwiązania, nie stwierdziłem wysypu „sobotopodobnych” produktów. Dlatego też nie trzymałbym się dat, poszczególnych wydarzeń. Myślę, że mamy jednak do czynienia z procesem rozwoju, wynikającym chociażby z gromadzenia coraz większej wiedzy o hip-hopie. Boom internetowy przełożył się na ogromną łatwość w dostępie do chociażby mixtape'ów. Sprzyja to eksperymentom, polaryzacji, atomizacji. Ta łatwość dostępu do źródeł sprawiła, że raperzy trzymają rękę na pulsie, wiedzą więcej o rapie i korzystają z tej wiedzy, odchodząc od utrwalonych na polskim podwórku standardów. Dobrzy, będący na czasie producenci, tacy jak Matheo czy SoDrumatic wyszli przed peleton. Zmotywowali raperów do poszerzania horyzontów. I wykazali niejednorodność nowej szkoły. Trzeba zauważyć, że nowe za oceanem robione jest na bardzo różny sposób. Kiedy Sobota nawija na pokładzie Matheo, bliżej temu do trapów, VNM na beatach SoDrumatica zbliża się z kolei do J Cole'a i Drake'a19, toteż trudno byłoby mi znaleźć an*logię miedzy nim a młodym pokoleniem polskich traperów z Alcomindz – nawet jeśli łączą ich hashtagi czy chęć podśpiewywania. Ale tak, new school wyniknął z nowych beatów u nas i nowych idoli za granicą. Nasza scena była wierna Wu-Tang Clanowi i Mobb Deep, a z drugiej strony Talibowi Kweli czy Dilated Peoples, dopóki ta za oceanem nie nabrała wiatru w żagle. Rzecz jasna chodzi o kwestie artystyczne, nie o sprzedaż płyt, bo ta maleje w związku z bardzo wieloma procesami. Po prostu na przestrzeni dwóch, trzech lat pojawiło się dużo nowych, przebojowych raperów. Na tyle zdolnych, by przewartościować polskim wykonawcom spojrzenie na scenę. Już nie chcą być jak Evidence. Raczej jak Wiz Khalifa. To pesymistyczny wniosek. Nie jest tak, że nasza scena sobie wyewoluowała, tylko w pewnym momencie znowu musieliśmy wykonać przeszczep… Dokładnie. Naszego new schoolu nie można nazwać twórczym. Bazuje na cudzych konceptach, co jednak nie jest powodem do wstydu, bo artyści przepuszczają to jakoś przez swoją wrażliwość i – pomijając może młodych traperów jak Miami Hit Music czy wspomniane Alcomindz, gdzie chłopak z Małkini nawija, że jedzie lamborghini i ma kupę hajsu – nic nie jest przeniesieniem jeden do jednego. Po prostu osadza się swoją starą rzeczywistość na nowym brzmieniu. Różnic tematycznych nie widzę. A co ze zmianami mentalnymi? Kraj od lat 90. uległ przeobrażeniu, szybko skracał dystans do Zachodu, zaczęło się życie nowocześniejsze, często wygodniejsze, bogatsze w perspektywy. Czyli co? Rap jest weselszy, bo ludzie bardziej zadowoleni? Naciągane. O ideologię sukcesu bardziej mi chodzi. Coś w tym może być. Nadal bliżej mi do tezy o wpływie amerykańskiego rapu niż do założenia, że dynamiczne procesy społeczne w ciągu dziesięciu lat spowodowały, że młodzi ludzie są bardziej żądni sukcesu. Chociaż z badań wynika, że mają mniej kompleksów, obaw, więcej pewności siebie i mobilizacji. Nie wiem, na ile przekłada się to na rap, acz symptomy tego, że jakoś się przekłada, wydają się przejawiać dość wcześnie. W swojej pracy magisterskiej pisałem o roli socjalizacyjnej hip-hopu. Musiałem sięgnąć po trochę specjalistycznych, politologicznych pojęć i na dowód, że raperzy wpajają treści wolnorynkowe, zachęcają do bogacenia się, podawałem przykład wspominanej już tu płyty Eisa jeszcze z 2003 roku. Ta płyta wyprzedzała swoje czasy – kult sukcesu póżniej tylko wzrósł. Mówiliśmy o rozwoju internetu, że poszerzył wiedzę. To na pewno. Za sprawą portali społecznościowych umożliwił też bardziej bezpośrednią relację między raperem a jego słuchaczem. To rzadziej nauczyciel i uczeń, a częściej partnerzy, koledzy. Raper Małpa mówi, że odbiorcy nie zwracają się do niego po ksywce, częściej po imieniu. Więź między Laikike1-em a jego wirtualną społecznością fanów też jest czymś nowym. Polski hip-hop w coraz mniejszym stopniu funkcjonuje jako gatunek muzyczny. To konglomerat kulturowy. Możesz sobie prześledzić kłótnie raperów na Facebooku, przeczytać plotki na Glamrapie. Rap stał się serialem, raperzy – bohaterami. I tym samym zakres ról, w których muszą się sprawdzać, znacznie się poszerzył. Już nie wystarczy, że raper nagrywa fajne rzeczy. Teraz musi też fajnie wyglądać, trzymać ze znanymi raperami, mieć jakiś określony wizerunek. Jest cała machina promocyjna, wszystkie te klipy, one-shoty, profesjonalne sesje zdjęciowe... Ostatnio naszła mnie też taka refleksja, że polski rap – pomimo pozornego pełnego egalitaryzmu, wynikającego z funkcjonowania poza głównym obiegiem medialnym i możności łatwego udostępniania swoich rzeczy na takich samych prawach jak wiodący artyści – wrócił do momentu, w którym bycie dobrym raperem nie decyduje o sukcesie. W okolicach 2005 roku nastąpił swego rodzaju przełom: w związku z poszerzeniem dostępu do internetu doszło do sytuacji, że wystarczyło być dobrym, żeby zostać dostrzeżonym. Wtedy wybili się tacy ludzie, jak Smark, Te-Tris, Jimson, Szybki Szmal, Dinal. To był sukces na dzisiejszą miarę? Nie, bo to był moment po boomie, okres, kiedy rap przestał być tak nośny. Zawęziło się grono jego odbiorców, ale jednak o tych artystach się mówiło. Wcześniej bez wytwórni nie dało się wyjść poza totalny margines, a tu nagle okazało się, że można rywalizować z poważnymi raperami, po prostu wrzucając swoją płytę spakowaną w rarze do netu. Jednak z czasem ta internetowa promocja zaczęła się profesjonalizować i wróciliśmy do punktu wyjścia, gdzie w wyniku ciągłego zalewu kolejnych produkcji szansę na wybicie się mają tylko te, które mają odpowiednią oprawę, trzy klipy i wsparcie wytwórni wrzucającej twoje numery na stutysięczne fanpage raperów ze swojej stajni. Reszta jest skazana na margines. Taka jest cena rozwoju sceny i jej masowości. A wracając do bezpośredniości relacji między raperami i fanami... Na ciekawy aspekt tej sprawy zwrócił mi ostatnio uwagę mój rapujący ziomek, który stwierdził, że w pewien sposób szkodzi to branży. Dziesięć lat temu, żeby dowiedzieć się czegoś o swoim ulubionym MC, musiałeś czekać na wywiad w „Ślizgu”, który publikowany był raz na rok, łaknąłeś tego kontaktu, chodziłeś na wszystkie koncerty nie tylko ze względu na samą muzykę, ale też żeby zetknąć się z artystą, zobaczyć go, jakoś go poznać, nawet jeżeli nie osobiście, to w procesie obserwacji. A teraz możesz wejść na fanpage, gdzie raperzy dzielą się często bardzo prywatnymi informacjami. Jak jesteś wyjątkowo ciekawski, możesz też śledzić prywatny profil. Jest wiele kanałów dotarcia do podmiotu, które sprawiają, że on sam powszednieje. Ten proces demitologizacji może w pewnym momencie zacząć mieć wpływ na biznes koncertowy. Jeżeli już go nie ma. Skoro artyści powszednieją, to treści mogą być teraz bliżej prozy życia, bardziej wprost. Nie trzeba się tak nadymać, reżyserować samego siebie w tekstach. Wydaje mi się, że teksty poszły w skupienie się na sobie, mniej na zewnątrz. A jeżeli ktoś ostatnio odchodzi od autocentryzmu, osobistych doświadczeń i pojawia się tematyka społeczna, to dzieje się to przy okazji prawicowych, patriotycznych zrywów. Mało mamy MC próbujących choćby spojrzeć z dystansu, odnieść się do kategorii pokolenia. Królują emocje. Może przedobrzyliśmy z tą socjologią w stylu Slums Attack czy starego O.S.T.R.-a tak bardzo, że do dzisiaj pozostało uczucie przesytu? Takie zespoły jak Razem Ponad Kilo mają swoją publiczność, wnioskując z liczby wyświetleń – ogromną, ale o ile kiedyś byłyby w centrum wydarzeń, tak teraz funkcjonują gdzieś na marginesie hiphopowej debaty. Odbiorca hip-hopu jest niespójny. Znam menedżera RPK i mówi on, że interes się chłopakom super kręci, jeżdżą cały czas po Polsce, o popularności internetowej sam już wspomniałeś. Recenzji jest niewiele, fora mają inne tematy, jednak gdybyś poszedł do liceów i gimnazjów i zobaczył, w czym tam dzieciaki chodzą, to pewno zdziwiłbyś się ilością koszulek i bluz RPK. To oni są ZIP Składem nowego pokolenia, jeszcze bardziej hardcore'owym, jeszcze mocniej umocowanym w ulicznych realiach. Tyle że tacy jak my mogą tego nie dostrzegać, bo nie jesteśmy targetem. Hip-hop nie ma jednej grupy słuchaczy, są grona. Kto inny słucha donGURALesko, kto inny Bonusa RPK. Ale na określenie „margines” się nie zgodzę. Co z kryterium undergroundowej prawdziwości? Zanika. Artyści mają wymierne wyniki do porównania. Mogą zobaczyć, że oni mają 30 tysięcy wejść na ich teledysk, a kto inny 300 tysięcy i w rezultacie podjąć kroki, na które by się wcześniej nie zdobyli. Ta widoczna jak nigdy wcześniej wymierność popularności, dostrzegalna w liczbie wyświetleń na YouTube czy fanów na Facebooku, sprawia, że raperzy coraz częściej łączą bycie dobrym z byciem popularnym, na wzór amerykańskich odpowiedników. Wersy typu „I was gonna k** a couple rappers, but they did it to themselves / I was goin' do it with the flow, but they did it with their sales” [„Planowałem zabić kilku raperów, ale zrobili to sobie sami / chciałem użyć do tego flow, ale sprawiły to ich wyniki sprzedaży” – tłum. Marcin Flint] Jaya-Z jeszcze parę lat temu w Polsce nie miały prawa bytu. Nie chodziło wtedy o popularność, tylko o „prawdziwość”. Teraz będą stawać się standardem. Zresztą te bijące po oczach cyferki muszą mieć też wpływ na mniej wyrobionych odbiorców. Jeżeli mało zorientowany fan widzi, że jeden raper ma 5 tysięcy fanów na Facebooku, a drugi 100 tysięcy, to może na fałszywych przesłankach opierać wiedzę o tym, kto jest dobry – bo przecież z pozoru ta przepaść musi coś oznaczać. Moim zdaniem, jeszcze parę lat temu taki program jak „ŻywyRap” nie miałby szansy funkcjonowania, a teraz wielu ludzi się tam zgłasza i nie widzi przypału w tym, żeby przykleić sobie nalepkę z numerkiem i pobujać się przed komisją. Płyta bez klipu nie ma szansy sprzedania się. I nikt nie idzie pod prąd? Quebonafide [jedno z polskich undergroundowych odkryć 2013 roku – przyp. red.] myśli inaczej – zbudował wokół siebie niezłe grono fanów, mimo że nie zrobił jeszcze żadnego teledysku, odmawia wszystkim wytwórniom. Mniejsza o to, że podpisanie kontraktu nie jest już wyznacznikiem czegokolwiek. Kiedy idziesz po ulicy ze swoim demo w ręku, to jest spora szansa, że podjedzie furgon, zostaniesz wciągnięty do środka i zmuszony do podpisani kontraktu. Niezależnie od tego, co myśli się o rapie Queby, warto kibicować samej obranej przez niego ścieżce. Że jeszcze ktoś może to robić jak dziesięć lat temu w sytuacji, kiedy odbiorca jest zupełnie niewyrobiony muzycznie, a tylko podniecony uczestniczeniem w samym zbiegowisku. Zobacz, jak bardzo liczy się to, jak wyglądasz. Moim zdaniem, nie byłoby sukcesu B.R.O., gdyby nie jego image – młody ładny blondynek w fajnej czapeczce, taki Mac Miller. To dla jego kariery naprawdę istotne. Jest też druga, sympatyczniejsza strona medalu. Nowi gracze na scenie wydają mi się nie tylko wychuchani, ale też po prostu muzykalniejsi. Taki Gedz czy 2sty zrobią sobie beat, nawiną swobodnie zwrotkę niezależnie, czy pod spodem jest boom bap, cloud rap, czy trap, a jak trzeba podśpiewają refren. No tak, newschoolowa konwencja, często oparta na melodyjnych elementach, promuje trochę innych raperów, stawia akcent w innym miejscu. Nie sądzę, że ogół raperów zrobił się jakoś znacznie bardziej muzykalny. Owszem, raperzy warsztatowo są lepsi niż 10-15 lat temu pod każdym względem, ale akurat w tej konwencji, ze względu na jej naturę i wymogi, jakie stawia, przebijają się właśnie tacy. Dlaczego Gedzowe „Serce bije w rytm” nie zostało hitem roku 2013? Jest na tyle lekkie, zróżnicowane, przebojowe i aktualne, że mogłoby wyjść nawet poza branżę, do tak zwanego szerokiego słuchacza. Gedz robi nowoczesne rzeczy, w stylu tych, jakie w Stanach sprzedają się dobrze, mają dobrą prasę i świetne rotacje w rozgłośniach i telewizjach. Ale u nas na nic to się nie przekłada. Za oceanem robisz karierę dlatego, że docierasz z materiałem do szerszego odbiorcy i prócz ortodoksyjnych hiphopowców kupują ją – że zacytuję Mesa – matki z dziećmi, starcy i kierowcy. U nas, może poza „Równonocą” Donatana – którą wujek mógł kupić cioci, bo śmieszna – nie ma takiego przełożenia. Trafiasz do środowiska, jak już mówiliśmy, niespójnego, lecz wciąż pod egidą hip-hopu zjednoczonego. Nie ma znaczenia to, jak bardzo jesteś przebojowy, ważniejsze, czy wpiszesz się w wizję hip-hopu, z którą fan się utożsamia, czy utwierdzisz go w tej kulturze. Dlatego nieporozumieniem jest nazywanie w Polsce newschoolowego rapu rapem mainstreamowym. Rapowym mainstreamem są nagrania trueschoolowe. Spójrz na sukces Małpy w 2009 roku, to był pierwszy zwiastun nowego hiphopowego boomu. Świetnie zaspokoił potrzeby tych słuchaczy, którzy niekoniecznie mają szczególną wiedzę, ale kojarzą podwójny rym i koncepcję czterech elementów. Czyżby? A Pezet z Sidneyem Polakiem, odsądzani od czci i wiary za spóźnioną płytę robioną na fali pięciu minut dubstepu, ale puszczani w radio, z niezłą sprzedażą? Zgoda, mogli trafić do nowych odbiorców, niemniej to, co zrobili, nie jest sposobem na karierę hiphopową. Lepiej rozpychać się na wewnętrznym rynku, ugrać coś, bazując na reputacji, nie ryzykować jej niepewnymi zagraniami. Dlatego nie mam Pezeta za oportunistę. Mezo wykroczył poza swoje podwórko. Na nim jest ewidentnie spalony, jednak funkcjonuje jako artysta pop rapowy. Na oko całkiem nieźle mu idzie. Gra, jest grany... Zapewne jeździ po dziwnych miejscach, festynach, małych miejscowościach. Jeszcze ze dwa lata temu widać go było na dużych festiwalach na Dwójce. Wtedy na pewno dobrze zarabiał, ale teraz? Nie wydaje mi się, żeby mógł równać się do pierwszej dziesiątki polskich hiphopowców. Podlizywanie się komercji działa na bardzo krótką metę. Lepiej jest się dobrze osadzić. Gdybym był doradcą biznesowym któregoś z polskich rapowych tuzów, to zdecydowanie przestrzegałbym go przed odchodzeniem od utartej konwencji i szukania na siłę innego odbiorcy, bo ten rapowy jest obecnie naprawdę masowy i twórczość nie znajdzie dla niego substytutu, który pozwoliłby wygenerować podobny zysk czy popularność. Wydaje mi się na przykład, że obecny renesans kariery Tedego, który w ostatnim czasie niesamowicie odbudował swoją pozycję, w dużej mierze wynika z faktu, że przestał on – z punktu widzenia polskiego odbiorcy – wydziwiać. Nie lansuje się w polsatowskich show, jego stylówka rapowa wróciła w pewien sposób do korzeni, muzycznie też brzmi to klasycznie. Nagrał sporo numerów z mocno osadzonymi na scenie postaciami i choć nie chcę zaglądać Tedemu do portfela, to jestem pewien, że 2013 to był dla niego bardzo dobry rok. Jak podchodzisz do starych, doświadczonych artystów, którzy teraz idą w new school, żeby móc się na scenie odnaleźć? Od razu na myśl przychodzi mi Borixon, który posługuje się hashtagami w wybitnie niezręczny sposób. Z drugiej strony to detal, bo facet bardzo dobrze się odnalazł i zastanawiałbym się, czy „Rap Not Dead”, jego ostatnia jak dotąd płyta, nie jest najlepszą w jego dorobku. Trudno tu o regułę. Stroniłbym od sądów, że ktoś czuje new school lepiej tylko dlatego, że jest młody. Owszem, ci starsi pewne ruchy wykonują bardzo nienaturalnie, przeskoki są gwałtowne, zaś odbiorca zrażony nie tyle dlatego, że jest to złe, ale s tego powodu, że twórca twardo kojarzy mu się z czymś innym, już go sobie otagował. To musi też wkurzać młodych. Nie dość że weterani nie chcą odsunąć się od koryta, robiąc im miejsce, to jeszcze sięgają po wypracowane przez swoich następców patenty, by się przy nim utrzymać. Dokonań jednych nie da się oderwać od drugich. Ani w Stanach, ani tutaj. Doświadczeni MC są w grze, też chodzą na koncerty, też są fanami gatunku, dlaczego więc mieliby stać w miejscu, nie mieć otwartej głowy? Widziałem wywiady z Włodim – jest dobrze w nowej szkole zorientowany. Pelson tak samo. Grunt, żeby nazbyt wyraźnie sobie nie zaprzeczać. Owszem, mamy raperów, którzy wydają się być tu od zawsze – Peja, Tede, Gural i tak dalej – ale żaden z nich nie jest na etapie Afu-Ry, wiesz, gościa, który u siebie w kraju nie ma siły przebicia, więc musi jeździć do Europy poodcinać od swojej dawnej sławy jeszcze trochę kuponów. Choć takich też powoli da się u nas znaleźć. To nowe zjawisko na polskiej młodej scenie, że raperzy, którzy byli gwiazdami 10-15 lat temu, dziś stają się anonimowi dla nowego, masowego odbiorcy. Na przykład? Nie chciałbym nikogo obrazić, bo to często nie ma żadnego związku z umiejętnościami, niemniej wydaje mi się, że taki Pono, choć nie jest jeszcze może anonimowy, to dla licealistów słuchających obecnie rapu stanowi przykład osoby zupełnie nieinteresującej. Wypadł z ich obiegu. Jest wielu takich ludzi jak Wojtas, którzy byli niegdyś wiodącymi postaciami na naszej scenie, a teraz takimi nie są z różnych powodów – niedostatecznego warsztatu, niemożliwości wstrzelenia się w gust nowych odbiorców, różnic pokoleniowych. To zaprzecza tezie o tym, że oldschoolowcy komukolwiek blokują miejsca. A jeśli się tak dzieje, to nie za sprawą nieuczciwej rywalizacji, tylko konkretnych powodów. Kiedy myślę o najlepszych rapach na trapowych beatach, do głowy przychodzą mi jako pierwsi Tede i Gural, w grze od połowy lat 90. Polski new school? Pierwszy obraz to Sobota, czyli gość już kilkanaście lat temu słyszany w szczecińskim Snuz. Te ksywki już się zresztą w naszej rozmowie pojawiały. Jesteśmy skazani na dinozaury? Nadal jest tak, że pierwsze skrzypce grają goście, którzy swoją pozycję utrwalili dawno. Rewolucji to tu nie będzie, raczej powolna zmiana. Dziesięciu nowych raperów nie wymieni nagle dziesięciu starych. Ale przychodzi za to taki Bisz i wtedy ktoś z czołówki wypada – to dzieje się w ten sposób. To całe gadanie o konflikcie pokoleń wydaje się przesadzone, bo on jest wpisany w konwencję. Młodzi lubią sobie zwyczajowo ponarzekać, jednak bez ciśnienia na przełożenie tego na realne konflikty. Starsi robią też co nieco, by sobie młodsze pokolenia oswoić, choćby wpuszczając ich na rynek poprzez swoje wydawnictwa. To jednocześnie pozwala i im trochę się odświeżyć w oczach najmłodszych odbiorców. Z tego punktu widzenia takie mariaże z młodymi raperami mogą być dla weteranów bardzo korzystne. Myślę, że raperzy – tak młodzi, jak i starsi – widzą, że więcej zysku przynosi im poszerzanie sieci kontaktów, zawieranie hiphopowych zgód niż wchodzenie w głośne konflikty. Śmiesznie obserwuje się czasem te wzajemne podchody. Doświadczony MC krytykuje hashtagi, używając ich. Pomstuje na przyspieszenia we flow, dokładnie to samo w tym momencie robiąc. O hashtagach trzeba by dłużej. To zabieg, który jest bardzo fajny, ale musi mieć swoją zasadność użycia. Bisz się na tym patencie wypromował, a że przy okazji stał się jedną z najgłośniejszych postaci na scenie, to wielu inspiruje, zachęca do sięgnięcia po coś takiego. Z tym że Biszowe zastosowanie pomimo swojej powszechności nie razi, bo jest właściwe, wprowadza tlen do bardzo gęsto pisanych wersów, pozwala skrótem myślowym powiedzieć tyle, ile chce. Spróbuj powiedzieć na okrągło: „Oni chcą być w mediach, nie ma sprawy, #nekrolog”. Niestety nie wszyscy tak to rozumieją, brnąc w zupełną odtwórczość i koniunkturalizm zaprzeczający wszystkiemu, co decyduje o byciu artystą. Miałem na ten temat ciekawą rozmowę z Dwoma Sławami, autorami pełnej zręcznych hashtagów płyty „Nie wiem, nie orientuję się”. Pytałem ich, czy aby nie obawiają się tego, że przez tak intensywne użycie tego środka album za parę lat, gdy moda minie, nie przestanie być słuchalny. Nie wykluczyli takiej możliwości, wierząc jednak, że hashtag stanie się czymś takim jak podwójny rym. Podwójne wchodziły na początku wieku, w kręgu Obrońców Tytułu, na płytach „JuNouMi” i były wówczas popisówką. Przyniosły podział na raperów „technicznych” i „nietechnicznych”, bo jedni się nimi zachwycali, drudzy pytali w tym czasie o treść. A teraz to standard, element rapowego warsztatu, niesłużący wcale do udowadniania czegokolwiek, na który świadomy słuchacz przestaje zwracać uwagę. Może go nie być, wtedy jednak raper musi czymś ten brak zrekompensować. Tak jakby miał minus na starcie. A nie jest hashtag elementem twitteryzacji przekazu, upraszczania go, skracania? Nie prowadzi do tego, że jest krócej i głupiej, jak w dzisiejszym dziennikarstwie? Możliwe, choć to pytanie dla językoznawców uważnie śledzących procesy zachodzące w komunikacji. Ja nie mam wrażenia, żeby ona się tak bardzo zmieniała. Hashtag przyszedł do nas za Ameryką, funkcjonował zresztą zapewne wcześniej i tu, i tam, kiedy nie miał jeszcze nazwy, bo tak spontanicznie wychodziło czy to w wyniku językowej wygody, czy podskórnej inspiracji. Polski hip-hop może pozwolić sobie na to, żeby być tak głupi, jak potrafi być amerykański? Ja inaczej słucham rapu amerykańskiego niż polskiego. Przy nagraniach ze Stanów może nie obchodzić mnie, co ma mi do powiedzenia raper, wystarczy, że produkcja jest fajna i towarzyszą jej super zarapowane wersy od ludzi, którzy mają to we krwi. Polskiego rapu wciąż jeszcze na jałowość tekstową nie stać. To oczywiście bardzo subiektywne, bo ja zawsze postawię kozackiego tekściarza wyżej niż gościa, który słabo pisze, za to super nawija. Tak czy siak, nasz rap, nawet przy obecnym szukaniu nowych dróg i próbach nadążania za trendami, nie jest na tym poziomie. Co dziś znaczy dobrze pisać? O, bardzo dużo rzeczy. Wcale nie musi być historii z morałem. Można być dobrym tekściarzem na wiele sposobów – jak narrator Sokół, poeta Emil Blef, piszący surowo, bez ogródek, prosto z życia KęKę. Ale też miotać punchline'y, jak robi to Tomb, u którego najmocniejszą stroną również jest przecież tekst. Tacy jak Tomb – trochę kwadratowi we flow, za to impretynenccy, uderzający w hierarchizację hip-hopu – są przyszłością gatunku? Za poważna refleksja. Zbyt dużo mamy w polskim hip-hopie elementów irracjonalnych, żeby z pełną odpowiedzialnością wyrokować, kto będzie rządził sceną za parę lat. Świetni raperzy ze świetnymi kawałkami mogą nie osiągnąć sukcesu. Warto spojrzeć na Solara z Białasem, bo przeszli podręcznikową drogę hiphopowca – od bitew freestyle'owych, konfliktów z gwiazdami rapu, dziesiątki mixtape'ów, po debiut w prestiżowej wytwórni. A to nie usiadło do końca. Nie widać zamieszania wokół nich. Jesteś najbardziej utytułowanym polskim freestyle'owcem. Środowisko wolnostylowców, niegdyś funkcjonujące jako satelita branży, stało się dla nowej szkoły kuźnią kadr. Trochę to trwało, ale jednak. Improwizacja na scenie zmusiła nawijaczy do zabicia autocenzora, a potem przenieśli pewien poziom spontanicznej bezczelności do nagrań studyjnych. Polski freestyle przyczynił się do rozwoju sceny braggowej, pokazał, w jaki sposób można tworzyć punchline'y, jak do tego podejść, na drugi wers zbudować sobie dobrą pointę. W2004 roku takich osób było zaledwie kilka, świadomość mechanizmów rządzących komizmem i retoryką przyszła później. Odcisnęła piętno na wchodzących do gry, którzy mogli dokonać syntezy podejścia raperów studyjnych i freestyle'owych. Eripe, Tomb, Quebonafide to dobre przykłady stylu zbudowanego na sile poszczególnych linijek. To postfreestyle'owa jazda. Nawiązując do tego, że nie stać nas na hip-hop bez treści, dzieje się tak trochę również dlatego, że – pomimo boomu – wiele osób, dla których rap jest pracą, nie ma środków na jego profesjonalizację. Raperzy próbują śpiewać, próbują trudniejszych flow, chcą nawijać bardzo szybko, ale nie mają ani czasu, ani środków, żeby zainwestować w lekcje śpiewu, wiedzę muzyczną, dobrego logopedę. Niektórzy to robią, pobierają nauki posługiwania się swoim głosem, przykładem niech będzie VNM. Ale masz rację, nie mają – tu szkoła czy studia, tam praca, muszą równolegle planować życie, nie mogą oddać się tej jednej dziedzinie, żeby być w niej naprawdę świetnym. Patrz na Łonę – jest jednym z najlepszych raperów, nie jest jednak profesjonalnym muzykiem, pracuje jako prawnik. Nie przeskoczysz tego. Żyjemy w innej niż amerykańska rzeczywistości. Kontakt z wytwórnią nie daje żadnego bezpieczeństwa. Dobrze, hip-hop u nas ma się nieźle, jednak rynek jest o wiele węższy. W Stanach hip-hop to kanon kulturowy. Jeśli wychowałeś się w takim miejscu, to pewne rodzaje brzmień, sposób myślenia o muzyce są ci wpojone. Rap – i to nie byle jaką sieczkę – słychać od H&M-u po modne knajpy, gdzie siedzą maklerzy i słuchają lecącego z głośników Lupe Fiasco. U nas to się zmienia, jednak porównania i tak nie ma. Wciąż czuć weselny posmak, ludzi wychowanych na nabożeństwach, nie block parties. Rozwój muzyczny to jedno, warsztat tekstowy drugie. Jest taki blog, na którym prowadzący odpytuje raperów z tego, co przeczytali. I to, co wychodzi wówczas na jaw, jest bardzo słabe. Rozumiem, że żaden z nas nie chciałby rapowanych elaboratów, intelektualizowania rapu poza jego awangardowymi marginesami, ale nachodzi człowieka przykra konstatacja, że artysta zarabiający słowem wyzbyty jest chęci intelektualnego samorozwoju. Jeżeli MC mówi, że bardzo dawno niczego nie czytał, ale to od ostatniej przeczytanej przez siebie książki nazwał swoją płytę „Po drugiej stronie raju”, to pokazuje, że z jednej strony sili się na jakąś ambitną treść, ale przy tym zdradza, jak bardzo powierzchowne są jej źródła, jak bardzo płytko jest ona umocowana. Skoro ustaliliśmy, że tekst w polskim rapie długo jeszcze nie przestanie być ważny, to profesjonalizacja niesie też skutki uboczne. Patrzę na tych żyjących z rapu od lat. Że wpadają w dekadencję to jedno, ale to ich wypłukanie z treści... Jeżeli jesteś gościem, który nawija od bardzo wczesnej młodości – a raperzy zaczynają wcześnie – i jesteś na tej scenie, dajmy na to, piętnaście lat, wstrzeliłeś się tak, że nie musiałeś robić nic innego, to tracisz kontakt z rzeczywistością, żyjesz w swojej własnej i jesteś w niej centrum. Jedziesz do innego miasta, wchodzisz do klubu zagrać i wszyscy mówią ci, że jesteś fajny. Żyjesz w trasie, dymasz dziewczyny, gadasz z typami zainteresowanymi tylko tym, by dobrze wypaść przed tym czy innym raperem. Jesteś spaczony. Raperowi blisko do ulicy niejako z definicji, tyle że sława odrealnia go jak każdego innego artystę. Przykra pętla się robi, bo skoro nie nauczyłeś się niczego innego niż rap, bo musisz go sprzedawać. Czyli gwarantować podaż tego, na co jest popyt.To nie może dobrze wpływać na poziom muzyki, musi artystycznie hamować. Raperzy, którzy nagrywają dziesiątą płytę, wciąż mogą zrobić to dobrze. Warsztat jest warsztatem, ale nie wiem, czy znajdę jednego, któremu udało się uniknąć wtórności. Mogą zróżnicować tematy, a itak chwytają je podobnie. Tłumaczą, że to styl, ale nie – to schemat. Mogę to czasem wybaczyć, bo taki Pezet świetnie nawija, jest wśród moich trzech ulubionych raperów w Polsce. Wyszedł w 2013 roku kawałek „Ostatni track” i wszystko fajnie – świetny numer, ale tematycznie to dokładnie to, co Pezet nawija od blisko dekady, od „Muzyki poważnej”. Co z tego, że wątek jest rozbierany od różnych stron, jeśli jest jeden? Skoro o stylu – to główny zarzut wobec newschoolowców. Że ci nowi raperzy są bezstylowi, nie do odróżnienia dla kogoś, kto w tym nie siedzi. On nie będzie wiedzieć, czy to 2sty, czy Gedz albo czy to Hucz, czy Karwan. Widzisz, ale z jakiegoś powodu musiałeś już na wstępie wytworzyć sobie podział, że tu jest 2sty z Gedzem, a tam Huczu. Nie zgodziłbym się z takim postawieniem sprawy. Młodzi dbają o to, żeby byli charakterystyczni, żeby to było ich. Kiedy rozmawialiśmy wcześniej o nowych twarzach najbardziej zasługujących na wymienienie, typy były bardzo różne. Nowe przychodzi u nas zza oceanu tak, jak byśmy nie do końca doceniali to, co dzieje się w Wielkiej Brytanii. Przełomem może być Wuzet, debiutant w szeregach Koka Beats. Tak, rzeczywiście Wuzet ma potencjał, żeby się realizować w tej konwencji. Natomiast nie wiem, czy nawet jego ewentualny sukces byłby tu przełomowy. Zgadzamy się co do tego, że polski rap jest przeszczepem, ale zarazem – co podkreślałem przy wątku pojawiania się newschoolowych trendów – zmiany na scenie zachodzą raczej w ramach naturalnych dla niej procesów, a nie przeskoków. Grime nie jest w Polsce zbyt popularny. Albo i jest, ale w innych niż hiphopowe kręgach. Nie można w żaden sposób porównywać wiedzy polskich odbiorców i raperów na temat tej muzyki do wiedzy na temat amerykańskiego rapu. Tu nie ma tego naturalnego przejścia od słuchania do tworzenia, nie ma solidnego ugruntowania się grime'u. Poza tym sam zwracałeś uwagę, że ta brytyjska konwencja jest trudna, te beaty nie są łatwe do okiełznania, wymagają innego podejścia. Jeżeli raper przez całe życie rapuje zgodnie z pewnym kanonem i osiągnął w nim pewien poziom – a scena też ma jakieś wyśrubowane standardy – to przeskok na coś tak odmiennego może go zniechęcać. Choćby przez fakt, że na początku poziom tego, co stworzy, będzie mocno odstawać od tego, co robił na klasycznych beatach. Na ile nienadążający, hermetyczny odbiorca powstrzymuje rozwój new schoolu? Mam taką refleksję po obserwowaniu, jak reaguje się na raperów eksperymentujących z wyjściem poza beat czy ostentacyjnie prosto konstruujących wersy. Nie ma opinii, że ktoś to zrobił inaczej. Wyrok internauty jest prosty – nie umieją rapować i tyle! Żeby to tylko samego new schoolu... Trud włożony w zrobienie dobrej, dopracowanej, świeżej płyty odbija się od tego muru, jakim jest polski słuchacz. Nie wiem, jak jest w innych dziedzinach muzyki czy sztuki, więc nie chciałbym generalizować, ale wydaje mi się że audytorium hiphopowe jest tu fenomenem. Chodzi o skalę ignorancji. Masową fuzję zaangażowania i braku kompetencji, która przybrała tak duży rozmiar ze względu na kolejny boom i pojawienie się dużego grona nowych odbiorców. Zaskakujące jest, jak dużo osób jara się tą muzyką, żyje nią, a ma nikłe pojęcie o tym, co decyduje o jej poziomie. Naprawdę mało ludzi się na tym zna. Z czego to może wynikać? Odbiorca rapowy jest młody, bardzo młody, w przewadze nastoletni. To on buduje sukces rapera, gwarantując mu wyświetlenia i frekwencję na koncertach, pozwalając mu zarobić na koszulkach. Siłą rzeczy taki ktoś nie może być mądry – i nie o inteligencję tu chodzi, a o wyrobiony artystycznie gust, przychodzący dopiero z czasem. Taki fan wypromował bardzo wiele dziwnych postaci, które w normalnych warunkach i przy normalnych kryteriach przenigdy nie powinny się przebić.