Kazik - Na mojej ulicy lyrics

Published

0 273 0

Kazik - Na mojej ulicy lyrics

Na mojej ulicy mieszkają niewolnicy Uwiązani do niej niczym psy do smyczy A wśród nich ja, niewolnik doskonały Ale o tym jeszcze nie opowiadałem Wczoraj wiele, wiele działo się złego W nieświeżych oparach alkoholu wypitego Nie pamiętam za wiele, w głowie mam boleści Ile bólu w niej się jeszcze zmieści Wychodzę rano, na schodach krew niezmyta Wczoraj w nocy potyczka kolejna była Przez okno strach jest wyglądać nocami Dużo można zobaczyć stojąc za firankami Tu piętro trzecie, zdobyte w lecie Przez bandę z sąsiedztwa, co nadeszła znienacka Potłuczone żarówki, smród i rupiecie Warte walki piętro trzecie zdobyte w lecie Idę dalej, spotykam dwóch sąsiadów Dzień cały stoją w bramie, czasem w progu schodów Patrzą na mnie i jeden chyba się uśmiecha Nie! Pomyłka, to tylko nocy echa Tu nie ma sklepu od wielu już miesięcy Okradali go co tydzień, czy nawet więcej Przekleństwa przetaczają się od okna do okna Tu mieszkam od dziecka, choć tu żyć niepodobna Ciężko jest po nocy nieprzespanej W miejscu, które wszyscy omijają A ci, co zostają, na żywo umierają Stojąc biali murzyni umierają Ci, co mieli rozum, już dawno uciekli Nikt normalny z własnej woli nie chce żyć w piekle To miejsce jest spisane na straty Jak wrzód na ciele na odcięcie skazany Dalej mijam znajomego chłopaka Sypia na ulicy, noc jest jeszcze ciepła Pamiętam, że kiedyś nie był to przygłup Póki miał oczy, jeździł na motocyklu Ale potem coś zobaczył, coś komuś powiedział A tu się karze za to, taki to zwyczaj I ty też powiedz, żeś nic nie widziała Kiedy policja o coś pytała Ciężko jest po nocy nieprzespanej W miejscu, które wszyscy omijają Tu przed śmiercią sakramentu rozgrzeszenia nie dają Stojąc biali murzyni umierają Dziesięcioletnia córka sąsiadki mojej Jest zawodowcem i niewielu się boi Kiedy idę nad ranem, ona wraca z pracy I widzę na jej twarzy makijaż rozmazany Ale czasem tak pobita, aż sinobrązowa Tak, to jest ryzyko zawodowe Więc nie myślę już o niej, idę dalej po schodach To jest normalne tu w tych rejonach Normalne jest nie lubić nieznajomych Po co tu przychodzą, do kurwy nędzy, nic tu po nich Normalne jest mieć kłopotów po szyję Ja też taki jestem i jakoś z tym żyję Idę i myślę, to jeszcze potrafię Mimo, że z mózgownicą ciągle toczę walkę Ten czas przeminął, nic nie poradzę Stąd nie odejdę, drzewa nie przesadzę Bo drzewo stare, choć jeszcze młode Zresztą nie wiem, może umrę pojutrze Mijam wysokiego syna dozorczyni Bo taka też tu była nim się na śmierć zatruła On patrzy na mnie, jego wzrok w rozsypce To pewne, że przed chwilą przygrzał na klatce Trochę żal mi jego z prostej przyczyny To sobowtór mój, nikt inny Na mojej ulicy mieszkają niewolnicy Uwiązani do niej niczym psy do smyczy A wśród nich ja - uczestnik rozkładu Kończący swoją misję, jadący do spadu Tak nas coraz mniej, gwałtowne śmierci Zabierają tych starych, tych młodych jak i dzieci Może to dobrze, nieraz o tym myślałem Dać nam umrzeć wszystkim i dużym, i małym I złym, i dobrym, ale nie, dobrych nie ma Słuszna idea strażników tego miasta Wrzody na ciele należy likwidować Dla dobra organizmu i dla wrzodu dobra Strażnicy z murów widzą, co się tutaj dzieje Agonia i tylko głupcy mają nadzieję Z mojej ulicy odchodzą niewolnicy Spuszczeni po śmierci jak psy ze smyczy Ciężko jest po nocy nieprzespanej W miejscu, które wszyscy omijają Tu na gościa nie czekają, win nie odpuszczają Ci, co zostają, na żywo umierają Ciężko jest nad ranem po nocy nieprzespanej W miejscu, które wszyscy omijają A ci, co zostają, na żywo umierają Stojąc biali murzyni umierają