[Verse 1] Stali tak sami. Na sali leżała jego córka Stali za szybą i nie pozwalali mu wejść choć, kurwa Nie płakał często raczej, ale teraz łzy miał w oczach I nie wierzył niby, ale teraz prosił by to jedyne szczęście nie prysło chociaż... Miał pusto w sercu Gdy patrzył jakby w krzyż na monitor pulsometru I rękę przylepiał mocniej do szyby za każdym razem Na to jebane “pik” przerywające ciszę czasem... Nie czuł dłoni kumpla na ramieniu Nie czuł nic. Znieczulica. Jakby pauza w biegu Czas ruszył nagle, dopiero kiedy otworzyła oczy I szpitalną salę wzrokiem okrążyła, po czym popatrzyła w oczy mu Tak jakby chciała powiedzieć do niego coś I co to, kurwa, było? To już nie dowie się tego, bo Tamci wbiegli na salę, powiedzieli “Cofnij się” Co już do niego nie dotarło wcale, słyszał tylko ciągły dźwięk To było jak kara największa Zmarła w skutek obrażeń i na atak serca [Verse 2] Miało być spoko. I spoko było w sumie, była wóda I lot. No i byli w klubie. I noc, no i czil. Na luzie Bawili się. I napili się trochę. Tak bywa, okej I czas mijał i ona spływać już chyba chciała trochę... Wracała sama. Trzecia czy czwarta nad ranem Ciemno. Droga kręta i bania na amen Ale nie była z tych co tak mają ciągle, co weekend, wiesz o co chodzi Normalna. Życie, jak życie. Do teraz. Dotąd. Do dziś Ta bania zeszła jej w moment. Chwila i otrzeźwiała Gdy jakiś typas rzucił się na nią. Krótko coś wrzeszczała Póki nie zatkał jej ust. I słychać było tylko stłumiony pisk Ale o tej porze tu go dziś nikt nie słyszał Nie będzie pamiętała nic więcej Zobaczyła ciemność, urwał jej się film, jeszcze Tylko poczuła ból, kiedy uderzył ją w twarz łokciem I zdążyła tylko z całej siły wbić mu w pysk paznokcie [Verse 3] Wibracją telefonu wyrwał go ze snu “Nieznany numer” “Kto normalny dzwoni o tej porze tu? Jebany dureń...” I nagle wróciły siły, tylko on wie jak się czuł I ten przypływ adrenaliny na to, co ten facet mówił Że pobicie, zagrożenie życia i że stan krytyczny I że utraciła dużo krwi pomimo ran nielicznych I miał natłok myśli i czuł złość, strach, wszystko na raz Ale teraz byleby tam być. Byle wyjść stąd zaraz I już na ulicy był i zadzwonił stamtąd po kumpla No, bo gdzie miał dzwonić, skoro wychowywał sam ją, kurwa?! Tamten wziął samochód i może z pięć minut później Pędzili już do szpitala. Tamten z bladą miną. Bóg wie Co przeżywał tylko. Chwila za chwilą. Szybko Straciło wagę wszystko. Nawet nie myślał nic o tym Bo jakie to znaczenie miało: nie zapytał nawet Skąd ten kumpel, co go wiózł teraz, ma na twarzy tę ranę....