We wszystkich zdaniach w moim życiu głos ma interpunkcja
To moja dobra, nieodłączna znajoma – autodestrukcja
Mój wróg number one, próg w każdej z bram
Zjawia się bardzo często tu, kiedy zostaję sam
Jej nie obchodzi, czy mam słuszną ideę
Gdy siada obok, widzę świat przez brudną moskitierę
Znika wszystko – od hajsu, przez karierę, do moich fanów
I znów jestem tym nieśmiałym dzieckiem ze szkolnych czasów. Przez lata przedzierania się na mainstreamową scenę łódzki raper i producent pokazywał chętnie swoje pozytywne, napędzane funkiem, soulem i pasją oblicze. Lecz „Hipotermia”, zwiastująca album „Zeus. Nie żyje” z listopada 2012 roku, to było ciskanie piorunami zła, frustracji, depresji i apatii podniesione do trzeciej potęgi. Nie było miłości do Jill Scott, ołtarzyka dla ładnych ubrań i wygodnych butów, było za to brutalne strącenie z Olimpu do lochu śmierdzącego strachem rapera o własną przyszłość, karierę, a nawet życie. To nie był uśmiechnięty Zeus, który rozkręci koncert nawet w najbardziej zapyziałym klubie, lecz Kamil Rutkowski miotający się z samym sobą. To pozbawione zahamowań rozliczenie się z własnymi problemami, myślami, kiedyś byłoby w naszym rapie nie do pomyślenia. MC nie mógł być słabym, zrezygnowanym, potrzebującym odbić się od dna facetem. Wraz z rozwojem sceny i otwieraniem się jej na nowe środki ekspresji swoje miejsce odnalazły i emocje Zeusa, przynoszące na myśl dokonania twórców amerykańskiego kolektywu Anticon. Nawet bogowie mają chwile słabości