Urodziłem się pusty i bezbarwny
Bezwonny ... bez skazy
Dorastałem w naturalnym
Nienaruszonym oczekiwaniu
Na to co nigdy nie nadeszło
Przyjąłem przemianę
Na którą wpływu nie miałem
Żyję więc nadal, zupełnie inaczej
- Już nigdy
Twardniałem niczym skała
Obojętna na wodę i łzy
Po dawnym żarze popiół pozostał
Jedynie cuchnący popiół
Stagnacja mym wybawieniem
Lecz ja zapadam się w sobie
Głębiej i głębiej
Docierając bez odwrotu, znienacka
Do najgorszego
Głupiej nadziei
Kruszy się skała
Byle podmuch płomień rozpala
W palecie umysłu pojawia się barwa
Zaczynam doceniać
- chociaż nic nie mam
Opuściła mnie w porę, zawsze opuszcza
Matko głupich! Jak ja cię nienawidzę
- Na zawsze
Nie zapytasz dlaczego, skąd ta nienawiść
Nie musisz - wiesz doskonale
Dodatkowy ciężarze
Na mym syzyfowym głazie...
Jesteś wyższą górą, pod którą go wtaczam
Jesteś tym co szepce, że to tym właśnie razem
Doczekam końca, zapadnę się wreszcie
Nie jesteś duchem walki czy dobrym symbolem
Prędzej młotem...
Jednego natomiast jestem pewien
Jesteś ludźmi - nimi wszystkimi
Którzy w swojej niewiedzy i sztywnej dobroci
Ratować chcą duszę moją
Duszę kata na stosie