It's real and it's right!
Wbiłem do Mega uwalniając głowę od ciężaru suchego czarnego kaptura. Jasne dla mnie było, że w ten środowy wieczór dostanę po łbie tłustym basem, więc muszę się oszczędzać. Co do ostatniego, przy kasie miałem za chwilę zobaczyć sympatyczną czarnulkę, która w towarzystwie swojego szerokiego uśmiechu najczęściej witała mnie na Żelaznej. Jednak zamiast niej, zza pleców bramkarza przywodzących skojarzenia z lotniskowcem ukazał się siedzący na obrotowym krześle niby za okienkiem antka młodzieniec. Już wiedziałem, że w tym odcinku będzie mi dane skupić się na innym rodzaju miłości
By szybko odbudować morale, obróciłem się przez lewe ramię i przemaszerowałem jakieś sześćdziesiąt kroków w stronę sceny. Rytm wyznaczały mi bębny grane pod pierwszy dzisiejszy support, Nasera. Ten rap dobrze buja, pomyślałem pochylając się w stronę barmana, by pomógł mi się nawodnić. - "Żywiec... Zdrój. Ale też gazowany..." - Brodacz za ladą, nieco skonsternowany, odstawił oszronioną szklaną butelkę i sięgnął do lodówki po mineralną stojącą na wysokości jego łydki. Aby podkreślić moje gorzkie żale z zaistniałej sytuacji, rzuciłem większą ofiarę, dorzucając też krótko i z namaszczeniem - "Robisz co do ciebie należy, więc resztę pierdol."
Naser i jego hypeman
Czas płynął mi przyjemnie, choć morze głów pod sceną ewidentnie zaliczało spory przypływ. Miałem przecież zapas słodkiej wody i nadal tylko trochę zmąconą nadzieję, że mimo wszystko nie poznam na własnej skórze intensywności zasolenia akwenu, w którym tego wieczoru przyjdzie mi pląsać do muzyki z rąk najbardziej zasłużonego producenta złotej ery. Tymczasem na scenie zadomowił się w najlepsze sympatyczny DJ Feel-X. Pomiędzy klasyki wspomnianego okresu umiejętnie wplatał freestyle i anegdotki ze swojej bujnej przeszłości. Wyznał na przykład, że spotkał na swej drodze tak wybitnych MCs jak Wojtas czy Abradab, dzięki czemu uzyskał mistrzostwo w graniu po ceremoniach ślubnych. Osiągając ten poziom wtajemniczenia, naturalne dla niego stało się rzucenie dillerki mixtape'ami, by samemu pozostać raperem, mieć nie tylko beaty, ale i rymy. Odziany w kurtkę moro członek Kalibra swoim kaznodziejstwem przypominał weterana wojennego, na którym od święta skupia się uwaga młodzieży słuchającej tematów zarówno fascynujących, jak i już niedostępnych na co dzień
Bent na scenie z Feel-Xem
Nadeszła zmiana warty. Decki przejęła warszawska żywa legenda, DJ Volt. Naelektryzowana publika chcąca dobrego rapu wiedziała, że będzie grany, dlatego podniosła ręce w górę po usłyszeniu pierwszego dźwięku. Odbieraliśmy go wszyscy w dobrym systemie, dźwiękowiec pasował do swej roli jak skrzypce do futerału. Miałem wrażenie, że dzięki niemu nawet odgłosy policji mogą brzmieć beztrosko i swojsko. Przerwałem jednak przemyślenia, by powrócić do boom bapu i sceny, bo na nią, podobnie do judoki lądującego na tatami, wpadła ekipa tancerzy. Jedyna b-girl w towarzystwie, opinią niezawisłej jak zawsze hip hopowej publiki, deklasowała pozostałych b-boys każdym wejściem. Faktycznie, przy niej kocioł, w którym będziemy się smażyć, jest zimny
Tak gorącą atmosferę mógł podkręcić już tylko jeden człowiek. Zaopatrzony w biały ręcznik jak papież w stułę, na muzyczny ołtarz wkroczył Preemo. Nie usłyszałem własnych myśli przez chóralny wrzask pełnego klubu. Nie sposób zliczyć zagranych tracków, w tym tribute'ów ku pamięci nieżyjących już reprezentantów naszej kultury. Najbardziej wbił mi się w pamięć hołd oddany Biggiemu, kiedy to Premier puścił wolno spokojną niczym owieczka Vallartę McCanna, by za chwilę pociąć ją na naszych oczach i wydobyć z niej przyjemne dla uprzedzonych tą rzezią uszu dźwięki
Dwugodzinne show minęło w tempie udanej randki. Pozostało mi skierować kroki ku drzwiom wyjściowym w asyście głosów nienasyconej publiki domagającej się jeszcze jakiegoś afterka. Nie wdając się w dyskusję z malkontentami, pogrążyłem się w tęsknocie za kolejnym klasycznym gigiem z wiarą i nadzieją, że ten niebawem nastąpi. Ta trzecia, największa z nich, też była na miejscu