Patrzę przez okno, spoglądam na wolność, hamuje złość
Wszędzie mokro, za chwilę moje życie pogrąży się w ciemność
Autobusem minęliśmy już więzienną siatkę, czas na wysiadkę
Ze łzami w oczach muszę rozpocząć swoją odsiadkę
Dlatego, że zostałem wrobiony w zamach na bogatą sąsiadkę
Winowajca teraz pewnie we włoskiej restauracji prosi o dokładkę
Strażnicy za fraki mnie wzięli i prowadzą do celi
Po drodze mijamy grupki zarośniętych meneli jak z faweli
W samotności rozmyślam nad tym jaka sieka mnie tu czeka
To mogą być trudne chwile dla normalnego człowieka
Na spacerniaku dochodzi do lewych przekrętów
Więźniowie wydają kasę od rodzin w poszukiwaniu skrętów
Gangi więzienne wybijają siebie bez ostrzeżenia
Z wyrokiem dożywocia nie mają już nic do stracenia
Więc wysyłają ludzi na tamten świat bez oka zmrużenia
Największe psychole urządzają cele cuchnącymi odchodami
Zycie strażnika nie jest usłane pachnącymi różami
Jeżeli codziennie musi zadawać się z takimi ćpającymi świrami
Na stołówce podają żarcie o smaku mokrej tektury
Co drugi więzień przy stole nawet nie wie o istnieniu matury
Nagle z końca sali słychać przeraźliwe jęki
Jakiegoś pedofila zadźgali, kończąc jego męki
Słabsi psychicznie uciekali, bo krew mu wypływała ze szczęki
Nad ranem, w sobotę strażnik woła mnie na poniżającą robotę
Traktują mnie tutaj jak jakąś niekumającą hołotę
Rzuca mi szczotę i krzyczy bym wyczyścił ufajdanego klopa
Drugiemu więźniowi do umycia podłogi podał starego mopa
W międzyczasie pod prysznicem torturują jakąś ciotę
Losują między sobą, który z nich odbierze mu cnotę
Ludzie mawiają, że kto z kim przystaje takim się staje
I to prawda, bo odkąd wstaję to się z bronią nie rozstaję
Pewien paker ciągle mnie nękał to sprawiłem że z bólu pękał
W końcu dostał szczoteczkę w szyję, długo już nie pożyje
Bo teraz w kałuży krwi się wije, uciekam nim ktoś mnie wykryje
Mijają dni, tygodnie, miesiące, a w głowie same myśli dołujące
Rozmyślałem w samotności i nie wierzę jakich czasów doczekałem
Kiedyś takimi ludźmi pogardzałem, teraz taki sam się stałem
Dłużej w tym piekle nie wyrobię, prędzej schizofrenii się dorobię
Opracowuję plan ucieczki, aby wyrwać się z tej sieczki
Każdy dzień tutaj jest jak trzymanie granatu bez zawleczki
Kraty w oknach zostały już przepiłowane
Wszystkie inne niezbędne przedmioty przygotowane
Cały następny dzień czuję jak moje ciało jest nabuzowane
Przez stres ciężko się spało, bo wielu już uciec próbowało
Ale niewielu z nich doszło do celu i ze Stwórcą się spotkało
Wprowadzam swój plan w życie podczas tej nocy
Równo o północy z myślą o braku wyrządzania przemocy
Układam kukłę do spania, w celu strażników oszukania
I bez zwlekania, z okna wyjmuję kraty i wychodzę bez sił utraty
Od tej chwili zostawiam za sobą wszelkie dylematy
Skradam się cicho w ciemnościach pod kamiennymi murami
Ukrywając się przed wieżyczkami ze strażnikami i reflektorami
Zdaję sobie sprawę jak niewielki jest margines błędu
Żeby tę wyprawę zakończyć bez happy endu
Niespostrzeżony i bez kłopotu docieram do więziennego płotu
Bez żadnego łopotu wycieram moje czoło z zimnego potu
Trzymam głowę nisko i jestem już bardzo blisko
Nie mogę na ostatniej prostej wpaść w jakieś mrowisko
Obcęgami przecinam siatkę jak ceratkę, bez żadnego hałasu
Czuję się jak meksykański emigrant na terenie Teksasu
Jestem już na wolności, z emocji aż dostałem mdłości
Teraz muszę się ukryć pośród jakiejś miejskiej ludności
Uciekam jak najszybciej nie tracąc choćby sekundy z zapasu czasu
Z więzienia słychać dźwięk alarmu, spieprzam do lasu...