[Verse 1: Mart]
Rap niby rapem, ale co z człowiekiem
Jak los oślepię wezmę końcu coś dla siebie od niego
Każda podróż po kartce
Długopisem jest w sumie jak prośba o karcer
Bo dusza artysty to kurwą jest choć mówią że
Nadzieje nie umrą, cash się nie liczy w ogóle
Chuj no, ej
Z nim przynajmniej tu oddychasz z ulgą
Inni na to mówią mi zwiń zieleń w rulon wiesz
Masz inny świat w bani, reality czas zabić
I odpływają jak Magellan i Kolumb
Tam gdzie szara codzienność nabiera kolorów
Ja tonę w basenach jak Kendrick czasem
Są takie dni gdy brak już mi weny w walce
Ambicje Phelpsa, sk**sy Jędrzejczak za kółkiem
Nie wierze w predestynację
Geny mówią: psycho stłumiony przez tłum
A mój mózg nie dotrzymuje umowy za chuj
Serce dawno nie bije po smutnej płycie
A jaja tylko czekają aż to drugie wytnę
Odarty z szat staje przed lustrem
Robię to co wydaje się słuszne, przyznaję że już chcę się zmienić
Lecz ewolucja to dar
Sztuka trudna to fakt, byle nie równać do dna
[Verse 2: Lavil]
Chcę tylko znaleźć ukojenie w czymś, czy to tak wiele by
Wyprosił dla mnie wielebny gdy co drugi chce fele typ?
Przenikną szkielet gdy w dołek wpadasz myśli te
Posady to wyśnij też, a kolejny w tele knyp
Bez talentu błysku ten który miał Pele dryg
Jak daleko szedłby jeszcze Basquiat bez heleny
Na czele ty wordplaye tu jebiesz w rytm
Nie szukaj sukcesu gdzie sk** ma tylko heretyk
Ale czy robię coś by było inaczej?
Nie, tylko siedzę płaczę patrzę jak przez pracę tu kolejny facet
Utknął w klatce, a ja unikam jej
Przymulając glacę, tu w tym barze, to chwilowe szczęście raczej
Odpalę jakiś film, wiesz że nie zniosę lektora
Inspiracja idealisty, by rzucić elaborat o tym że chyba już nas pora
Mart nie martw się, czasami mniej tu zioła