Chłodny wieczór mnie zastaje, jak wychodzę z knajpy chwiejny,
w sumie to trzeźwy, góra trzy setki.
Co robić z hajsem, odpalam szluga, myślę.
Do domu nie najdalej, ale po co ja tam wrócę?
Idę przed siebie bez planów, się zobaczy.
Nogi sprawne nie zawodzą, ale w środku coś kołacze.
Oczy nie łzawią, wyrosłem z tego dawno.
Dokument w Discovery plus ta zimna pościel – słabo.
Chciałbym coś zrobić, ale nie wiem, gdzie mam udać się,
popalone mosty, nic nie może udać się, yo.
Nagle pamięć wraca.
Taka jedna coś mówiła, że mnie lubi i zaprasza. Marcin Flint:
„Jakie życie, taki rap” – ten wers Pei zdaje się być dla KęKę podstawową wytyczną. Radomski raper pierwszą oficjalną płytę wydał po trzydziestce. Na dzień dobry nie przygotował słuchaczowi wyeksponowanych logo sponsorów i listy polskich oraz amerykańskich inspiracji. Po prostu wpuścił go do siebie, ani przez moment nie patrząc na niego z góry. Spodnie w kant, „okład na ciepło” u fryzjera, „klopsów garnuch” w knajpie, gołębie karmione w parku – to wszystko znajdziemy w tekście „Wszystko pięknie” i łatwo się domyśleć, że dla młodszego odbiorcy to jak z książki, jakby ktoś rapował do jego ojca. Kę wydaje się tym nie przejmować. Nie będzie nagrywał w studio stu wersji wokalu, nie będzie pilnował, by rym na koniec wersu był wielokrotny, dokładny, okrągły, nie będzie tonował poglądów, co to jednych zachęcą, ale innych zrażą. Ale kiedy pod koniec zwrotek powtórzy „tylko szkoda, że sam jestem”, coś człowieka w gardle ściska. Bo to rap z kością i kawałem mięsa przy niej.