Na ulicach Mokotowa pchał mataks,
miał większe jaja niż przeciętny cwaniak.
Zwykł mawiać: „Ej, żółtodziób,
w tym fachu być nieostrożnym, to jak spać w ogniu”.
Wolisz Hotel Imperial czy Hotel Szara Cela?
Dla siebie punkty zbierasz, to kwintesencja.
Bo jeśli żyjesz dla ulicy, możesz umrzeć dla ulicy.
Jeśli umrzesz dla ulicy, będziesz głupcem dla ulicy Debiut grupy Flexxip był bardzo na przekór tym, którzy oczekiwali tłustej, leniwej produkcji rodem z demówki, przebojów na miarę „Oczu otwartych” z „Kodexu” i Mesa żonglującego finezyjnymi złośliwostkami. Krążek okazał się zespołowy, dojrzały, przeznaczony do rozważnej
i powściągliwej konsumpcji w całości, nie zaś do rzucania się na pojedyncze kąski. Singlowi „Oszuści” są tu wyjątkiem potwierdzającym regułę. Mniejsza już o to, że beat to haczyk połykany właściwie od razu, zbudowany na partii organów z lat 60. samograj gotowy wyciągnąć z wody wersów kilka drapieżników. Fantastycznie naświetlona, może nawet przejaskrawiona jest opozycja między Tym Typem Mesem a Emilem Blefem. Ten pierwszy chwali się francuszczyzną, ciągnie do tematyki damsko-męskiej i kończy niezapomnianym grepsem: „Będziesz miała ze mną krok do Boga / Jakby co, znam dobrego proktologa”. Blef zaś bacznie się przygląda, by z właściwym mu narracyjnym rozmachem zauważyć
u znajomego przedostatni tom Prousta wypadający z pościeli, „corridę w jelitach” na studiach i wykpić jego akcent, rzekomo po matce Bułgarce. Wysiłki dwóch raperów wieńczy zwrotka Ciecha z Szybkiego Szmalu, jednego z najbardziej wnikliwych obserwatorów amerykańskiego hustlingu hiphopowego. Niestety, prawdziwi oszuści są jak nieban*lne, oparte na kontrastach duety rapowe. Znikają tak, jak po pierwszej płycie zniknął Flexxip. [Tekst i adnotacje na Rap Genius Polska]