Pamiętam było nas sześciu, co szósty dzień tygodnia
Bez cla**iców na nogach, klasyczna najba zawsze all right
Zbijane piątki i rzucana dycha, jakiś kielon i zagrycha
Wolna chata, pare piwek i styka
I wtedy nikt nie narzekał, no może trochę na szkołę
Byliśmy jak jedna rodzina przy wigilijnym stole
I z uśmiechami na twarzy, bez problemów i żali tu
Czekaliśmy na dorosłość jak kanie dżdżu
A dzisiaj każdy z nas najchętniej by znów złapał za chodak
Bo stabilności, żaden z nas tu nie odczuwa na nogach
Chwiejne kroki, dwa do tyłu, jeden w przód
Wycieramy z czoła trud po przebytych tysiącach dróg
Dziś, porozrzucani w najdalsze zakątki ziemi
Gdy jest gadka o marzeniach, nagle jakby wszyscy niemi
Każdy dźwiga tylko żal, niespełnionych kilka snów
A ja chciałbym żeby po prostu było jak kiedyś znów
Siedzę na fejse i scrolluje zdjęcia rówieśników
Oni słuchają już swoich pociech, ja znów siebie z głosników
I to sprawia, że myślami zawieszam się na chwilę
I widze przed oczami, gdzieś, kiedyś swoją rodzinę
Nie znając czasu i miejsca, w oparach dymu
Wsród pożółkłych firan, wyblakłych ścian, szukam rymów
Półżywy po pracy, na obcej ziemi, czując obce powietrze
Myślę, co zrobić by wyciągnąć tu z życia jak najwięcej
Nigdy nie będzie jak kiedyś, jest tylko teraz i tu
Choć jedyne co nieraz czuje to tylko kurewski ból
Który przytłacza lecz napędza, bo wiem
że w życiu ile byś nie dostał po dupie, to w końcu przyjdzie ten dzień
W którym narodzisz się na nowo i zobaczysz jak jest
Budzić się rano obok kogoś kto wypełnia Ci dzień
W miejscu które będzie Twoje jak sen
I bez strachu, że to zniknie, kiedy obudzisz się
I nawet jeśli to wizja, którą tu widzę przez mgłe
To daje mi nadzieje, przy której utrzymuje się
To czego nie mam, ciągle jest do zdobycia
Tylko nie wiem czy zdąże w przerwie miedzy ogarnianiem życia