Z wysoka widać świat, który ucieka za horyzont
Pełen lodowatych krat i wypaczeń, co to gryzą
Obraz codziennego starcia z teraźniejszym samym sobą
A przez łzy udzielasz wsparcia tym, co nigdy nie pomogą
Bełkotają o sile zgraje domorosłych bogów
Taki mają już przywilej, ciągle dają na to dowód
Kiedy najpiękniejszy produkt włożony w złote ramy
Powoduje, że nie znosimy nawet siebie samych
Motyw ograny, zazdrość szczerzy kły z jadem
Dobrze znam te stany, proszę, zachowaj dobrą radę
Dla siebie i ciesz się, póki jesteś w swoim niebie
Bo gdy chmury płaczą bólem, nadzieja wisi na drzewie
Obserwuję ten wyścig i ucieczkę wszystkich wspomnień
Topionych w nienawiści wlewanej nieprzytomnie
Do gardła, czterdziestoprocentowy lek na schizy
I czemu tak cię brzydzi, że w końcu też chcę się wyżyć?
Inaczej nie potrafię, zgoda, wiem, nie mam odwagi
Ten, co pierwszy rzuci kamień, może mi kazania prawić
Miło się bawić lalkami na sznureczkach
Zaciśniętymi na szyi, by oszczędzić im powietrza
Jedno słowo mogło sprawić, że poczułem się człowiekiem
A spojrzeniem umiesz zabić, zmysły stają się kalekie
I tak bardzo dalekie są pędzące przemyślenia
Że zadaję pytanie, może ich już wcale nie ma?!
Nigdy nie istniały wymyślone fakty
Pokruszone skały, nierytmiczne takty
Jestem taki mały, dumałem dzisiaj nad tym
Żeby otworzyć okno i zerwać wszelkie kontakty
Zakończyć cyrk, gdzie głównym punktem programu
Jest reanimacja stanów, które nigdy już nie staną
Na nogi - i znowu wieczór ma smak podłogi
Gdybym tylko się podniósł, dobrze wiedziałbym, co zrobić...
2
Nie zamierzam tutaj toczyć osobistych sporów
Nie ma po co ani o czym, nikt nie wykoleił z torów
Które biegły tak stromo, już na samo dno piekła
Miłość matką, ojcem honor, cóż, rodzina się wyrzekła
Zapomnieli mnie nakarmić, chociaż skrawkiem pocieszenia
W zamian napluli mi w twarz, "żegnaj", a nie "do widzenia"
I jakby od niechcenia zwiedzam te same ulice
Które nocą mrożą pustką, a w południe parzą krzykiem
Kiedy myślisz o dumie, to pewnie uznasz to za nietakt
Że szczytem moich marzeń jest mieć dokąd uciekać
Tam, gdzie cisza, spokój i choćby na tę krótką chwilę
Po zamknięciu drzwi i okien zmory pozostają w tyle
Nie dostaną się do nas, bo razem tworzymy jedno
Chodźmy spać, już pora, nie pogryzą cię na pewno
Myślałem, to twój oddech, Boże, co się ze mną dzieje
Ciało pieści mi mgła, bo ty naprawdę nie istniejesz
Oczy chciałyby się zamknąć, a ja je do pracy zmuszę
Za pierdolone chamstwo się nie lubię z Morfeuszem
Bo zamiast dać wytchnienie, żebym zebrał w sobie siłę
Wyświetla mi kroniki o tym, co dawno straciłem
Chociaż jestem starszy, to czuję, że wpadłem we wnyki
Chyba w sumie nic niewarty - jak dla siebie jestem nikim
No i możesz się śmiać, bez skrupułów zrzucać winę
Jesteś pustym, zepsutym, aroganckim skurwysynem
Przez całe życie lecą ścierwa - do celu po trupach
Jak chcesz poczuć, czym jest świat, to może przejdź się w moich butach?
To wtedy zrozumiesz do końca, co się stało
Dopracowany plan, ale spierdolone tao
Na dachu budynku wszystko wygląda inaczej
A projekcja punktów zwrotnych nadaje nowych znaczeń
Multum - i nie dla buntu - w sumie to się trochę wstydzę
Ale czas na finał, bo widziałem to, co mogłem widzieć