Rozumiem ludzi co nienawidzą trzeźwości Kolejna dawka złości wpierdala się w twój głośnik Nieważne jaki nośnik, treść gra pierwsze skrzypce Traktuje się jak dziwkę, więc zmów za mnie modlitwę Szukam wszędzie ratunku jednocześnie raniąc wszystkich Dalekich i bliskich, po prostu zajebisty, co? Czy czerpie zyski? Powierzchowna symbolika Nie poznałeś mnie do końca, więc błędów nie wytykaj Bo mimo, że zmęczone to ciągle je posiadam Oczy, które widziały niejedno, naprawdę błagam Wyciągnij mnie stąd i przebij się przez twardy pancerz Sen zniczy, swąd, groby przyjaciół, a ja tańczę Jestem ciągle pijany, upojony porażką Miałem tak ogromne plany, ale moje słońce zgasło I straszy martwą twarzą co wyraża mnie samego Chciałbym być daleko, a nie ucieknę od tego To tak ban*lne przegrać swoje życie Może widzisz jak tworzę, może widzisz jak krzyczę Może widzisz człowieka, który z każdym ma konflikty Anioły już umarły, a maszkary, wiesz, przywykły Do tego, żeby gryźć i nie zostawiać śladów Chcę wypłynąć na powierzchnie, topielica ciągnie na dół Witaj w moim piekle, tu nie dzieje się nic raczej Poza tym, że wiesz czym szczęście, ale możesz tylko patrzeć Jednostka czasu jak miecz obosieczny Chwila hałasu, żeby poczuć się lepszym Potrafię tylko spieprzyć każdą relację Wiem, że mi nie wierzysz, ale teraz mam rację Naprawdę się nie zbliżaj, bo utopie nas w iluzji Której razem pragniemy, ludzie są rożni Tak słyszałem, ale każdy ma podobne wnętrze Im bardziej jest mi źle, tym coraz mocniej dręczę I nie widzę oazy, w której mógłbym się zatrzymać W głowie tysiące wspomnień, a w sercu pustynia I tak bardzo chce się pić, spragniony słowa Chciałbym w końcu się schować, a nie tylko wegetować U ciebie w ciepłym w domu i nie mówić nic nikomu Gdzie jesteśmy, nowy rozdział zacząć po kryjomu Tylko dźwięk dzwonów, to się nigdy nie zmienia Wszyscy mają gdzieś, a upomniała się ziemia To tak ban*lne prosić bez pokrycia Nic nie dając w zamian, może nie nauczyli życia To chyba nie ma sensu, teraz widzę to wyraźnie Że czego nie zrobię, to na pewno się zbłaźnię 31 lat, rachityczny strach na wróble Wbili mnie w tą lepką ziemię, więc nigdzie stąd nie pójdę Traktuj jak bujdę, szkoda twojego wzroku Będziesz mieć spokój jak zniknę ci z widoku Próbuje myśleć dla kogo tutaj jestem Skoro tylko uciekam, naprawdę nie chcę Się męczyć, a sumienie ciągle nie pozwala Przekroczyć tej bariery, a nawet rodzina zlała Ale proszę pamiętaj, jeśli kiedyś usłyszysz Że z własnej woli z nikogo stałem się niczym Nie szukaj w sobie winy - To opatrzność tak wybrała? Nie, to była konsekwencja moich idiotycznych starań Wskrzeszenia satysfakcji i zapachu szczęścia Pokutą jest świadomość, że ktoś może się zadręczać I nawet gdybym chciał być wyrachowany To i tak będę żebrał o uczucia przed wami Spokojny wieczór, co go krzyk nie przecina Zagubiłem się w tym wszystkim, to chyba moja wina I nie proszę o litość, mówię nie o to chodzi Zabij, a nie pokazuj co mogłem w życiu zrobić To tak ban*lne i cholernie żałosne Z każdym dniem na kark przyjmuję bezlitosną chłostę Może kiedyś dorosnę i w końcu zmądrzeję I wcale mnie nie zdziwi, jeśli teraz się śmiejesz To nie brak konsekwencji, ale brak chęci do życia Już tak od dziesięciu lat, nie zaczęło się od dzisiaj Wiem, że wszelkie tłumaczenia zawsze pachną banałem Ale proszę cię zrozum, człowieku, przegrałem Samego siebie...