[Krvavy] Odeszły wody, zimny, rytualny kamień Pokrywa się juchą, a las obnaża lament Lodowate jęki już nie z tak niewinnych ust Nastał czas udręki, bo pierw wypływa żółć A potem z pomiędzy ud, ćmy lepione bólem Co plątały się w płód skrzydełek chórem Gdzie święte gaje, których strzegą dęby Wychodzi na świat bękart, łono rwie na strzępy W blasku ognia Żerców, co Dażboga jest darem Wypełza nowe życie żegnając swą poczwarę Za szyję chwytają czarty, południce Szarpią dziecko by matkę złożyć przed Księżycem Próżno szukać ojca, co przyczynił się do mąk Ponoć także był Bogiem, jednak odszedł stąd Zostawił macierz na pastwę wiedźm i zmor Wytrzebione ciało pod cisem znajdzie schron [303] I się trzęsie tak mocno jak męczone ciepłem truchło Los cofnął dłoń pomocna, całe ciało spuchło Pochłonięte opętanym żarem, i jak za kare Chrust depcze nadzieje, tak bardzo stare Legendy mówiły o nadejściu zbawiciela Już przy pierwszym podejściu las dzieci pozera Zimną dłonią dotknęła topielica bez grzechu Bo moralność się rodzi zawsze tylko w człowieku A tego wyżarły prastare porzekadła Są nas tutaj miliony, miło, że dzisiaj wpadłaś Do diabla, nakarmiłaś strzygi martwą nadzieja Korzenie i gałęzie mchy i trawy się śmieją Płacz ciągle przerywa migotanie komór Kiedy coś krocze rozrywa trudno uciec do domu Nawet nie masz komu rzec, że czujesz potępienie Wokół milczący świadkowie, te głazy, kamienie [Krvavy] Niegdyś dziewica sapie jak ladacznica Błogosławiona katuszami w blasku Księżyca Wypluwa pomarszczony wór, klinuje się głowa Którą wieńczy rdzawa, cierniowa korona Pępowinę żrą boginki, upiór zdziera skórę W tle wilki zwołują las na nocną ucztę Kraśniki w żywiole, jednak miast bystrej wody Wybrały dziś kąpiel w płynie ustrojowym Zapach rwanej kory miesza się z rykiem Gdy przeklęta święta żegna się z życiem Spotkanie z Wodnikiem, co porywa zwłoki Ciągnie w czarną wodę, bogacąc ją w soki Pożywka dla kłów, topielich nadgniłych warg Liczy się cierpienie, strach i jego smak Błogosławiony owoc żywota Twego, Jezus Wypluty na świat w cieniu złowieszczych dębów [303] I odpuść mi ojcze wszystkie moje grzechy Wypuściłem psy gończe, by dostarczyć im uciechy A biesy jedzą błogosławione łożysko Czorty żyją wyżej, ty opadłaś za nisko Tu wcale nie jest ślisko, ale wstać już nie możesz Zbawienia byłaś blisko i krzyczysz "pomóż Boże" Ale kto jest twoim zbawcą "jedzmy, nikt nie woła" A pogarda patrzy grab i szczerzy się topola Hola hola, nie tak szybko, święci nagle pragną śmierci Łodygi chwytają rany, zaczynają ścierwem kręcić W konwulsjach wygięci, błogosławieni ludu Założyłem kościół pod wezwaniem obalenia cudów I leży zakopana głęboko we wspomnieniach Słońce budzi się i śpi i nic się nie zmienia Skoro już tu jesteś, to się musisz dostosować To nie ja tylko bagna, mieszają ludziom w głowach [Tekst i adnotacje na Rap Genius Polska]