BrakPerspektyw - Testament lyrics

Published

0 134 0

BrakPerspektyw - Testament lyrics

Kiedy przyjdzie mój kres i odejdę z tego świata Proszę, nie wylewaj łez, nie chcę, żebyś po mnie płakał Lecz wspominał fajne chwile, każdą, kurwa, piękną chwilę A tym, co mnie nie znali, powiedz, jaki serio byłem Jak coś będą gadać źle, weź to pierdol, no i tyle I spełniaj każdy sen, bo ja swoich nie spełniłem Pozdrów ode mnie rodzinę, mamę, siostrę, ojczyma Tacie zapal znicze, niech będą darem od syna Wybacz za mnie moim wrogom, podziękuj przyjaciołom Bo kiedy nie było spoko, to zawsze stali obok Pompuj zajawę w młodych, co rzucają wolne słowo Biało-fioletowe koty, by z dumą nosiły logo Niech to robią jak potrafią, a będzie iść ku lepszemu Gdy poparcia mają mało, wydrzyj ryj w moim imieniu Każdemu z osobna, bo gdy zabraknie mnie w tłumie To mają pamiętać, kto im najbardziej kibicuje Stary, masz tu parę słów, prosto z serca pisane I gdybym kiedyś nie mógł się pożegnać Więc pamiętaj, gdy kiedyś odejdę na stałe Każde z tych wersów wtedy traktuj jak testament Weź kolekcję moich krążków, by kurzem nie obrastały Przekaż w ręce ziomkom, których nie stać jest na oryginały By kumali dobre style, jak brzmi prawdziwy bangier Nie to, co propsują szczyle, co ślepo idą za trendem Bo ktoś musi edukować, gdy pojęcie jest mizerne Jak grała stara szkoła, kto uchodził za legendę Szpetne bloki pokoloruj, na klatinię chwyć za marker I po raz ostatni wrzuć moją ksywę za mnie I odwiedź ukochaną ławkę na żoliborskich sadach Która, kiedy coś się działo, to zapomnieć pomagała O wszystkim, co przykre, była odskocznią dla nas I aż boję się pomyśleć, ile jak dotąd widziała Przez lata na niej spędzone, kiedy brakowało monet Każdy marzył o milionie albo żeby wyjść na swoje I nawet jak ze mną koniec, a życie było porażką Spoko, nie jesteś stracony, póki moi ludzie walczą Stary, masz tu parę słów, prosto z serca pisane I gdybym kiedyś nie mógł się pożegnać Więc pamiętaj, gdy kiedyś odejdę na stałe Każde z tych wersów wtedy traktuj jak testament Nie chcę żaden stypy ani smutów przy flaszce Żeby mordy z ekipy na wieńce dawały kabzę Gdy na zawsze odejdę, weź kumpli na rejon I parę łyków z butli chluśnij na beton Żebym poczuł ten smak, będąc sześć stóp pod ziemią Nie że spokoju duszy, lecz wszystkiego dobrego Bez zbędnego pierdolenia, w stylu jaka wielka strata Szczerze, ziomku, doceniam, choć to wcale nie pomaga Bo gdy karawan mnie zgarnie, niech któryś z żałobników Odkręci szybę w aucie i puści bumbap z głosników By ci, co mnie żegnają, w rytm bujając się do rytmu Wyrzucili rozpacz całą, choćby i na kilka minut Przejedźmy obok rewirów tych, do których czułem miłość Niech ucieszy mnie raz jeszcze znajomych ulic widok Stary Żoliborz, choć mieszkam daleko stąd Do końca będę pamiętał, nie ma miejsca, jak dom