Wrażliwość rwie mnie jak blizna przed zdjęciem szwów Przejmuję się losem ludzi, mniej losem psów Zabawne, znam ojców co odeszli, dwóch Obu rozczulają zwierzęta, mniej dzieci Tych nie zrozumiesz bez wysłuchania ich słów Sam przeciw wrażliwości wysuwam żołnierzy na planszy Cholera, świat byłby prostszy gdybym umiał je stłamsić Mógłbym przebywać miesiącami u boku kogoś Co ma oczy jak słoik wypełniony wodą Kapitał to tipsy, cycki i fryz I gdyby nie wrażliwość z taką w sumie mógłbym być Lub zasypiać licząc kratki na brzuchu A mam brzuch od piwa, który przed snem mówi akuku Nie znałbym zażenowania gdy ktoś pierdnie w metro Albo gdy Rom myli tramwaj z orkiestrą Albo gdy wsiada wariatka, autobus pogrąża w żałobie Współczuję jej w chorobie, jej i sobie Gdy ludzie przytulają się mocniej w kinach w lutym Filmy na które bilet zdeptałbym butem Albo w TV proszą się o SMS'y (głosuj na mnie) Gdy mi cofa się ten płynny przesyt USA, Europa lukrowały wrażliwość dekady Tępiły gusta, równały w dół bez przesady Mam nagle przyjąć to za normę w te parę wiosen Gdyby nie wrażliwość znane by były darem, nie ciosem Byłyby darem, nie ciosem (ciosem) Powiedz, że czujesz jak ja, widzisz to podobnie W uśmiechniętym tłumie nie czujesz się swobodnie Powiedz jak pogłośnię ESKĘ, ospoileruję wóz Przejadę obok, ty pomyślisz co za wsiur Powiedz, że lepszy mądry, stary ekscentryk Niż dziesięciu pustych młodych i pięknych Powiedz nie ufam recenzjom i pierdolę snobów A może tu i teraz rozbijemy razem obóz Wrażliwy na piękno, ah kurwa, jak brzmi to wzniośle Bo geny wyszeptały Bogu weź go upośledź I dziś Warszawa odrestaurowana jak nówka Wprawia mnie w zachwyt, nie jakaś Toyota Supra Urok kurortu poza sezonem, dąb przy domu Ale nie ma tam turystów, nie ma ziomów Są lokalne kluby, pląsają lokalni gangsterzy I garstka dzieciaków na mój widok co tu robisz, nie wierzę Mówię może tak, ale bez dziadów w szortach
Lubię pijany wbijać się nocą na statki w portach I kiedy piździ, a wóda zwalcza przeziębienie Rozgrzewa, mnie poddaje ocenie Jest tak pusto, że bezdomni mieszkają jak królowie A ja se gadam, z nimi se wymieniam po słowie To chyba jedynej pięknej, zimnej jesieni Więcej pustych przestrzeni na ulicach, mniej cieni Emil Blef, Ten Typ Mes, tak Nie ma głupich, ani mądrych Ani tych którym bardziej ktoś psychikę skrzywił Ludzi dzieli jedno To jak bardzo każdy z nas jest na ten świat wrażliwy Bo czy wlewasz wódkę, czy z niczym pijesz whisky Od nadmiaru i tak rzyga się do miski A w pokoju pełnym dziwek Wystarczy mówić, słuchać ich, a zaczną być troskliwe Mówią, że zwykle ginie wraz ze słowem dorósł A słaby ze mnie jednoosobowy ruch oporu To krzyk cierpienia ma moc tysięcy gardeł A żeby coś przemyśleć zakładam skafander I schodzę nisko, jeszcze głębiej Szturcham problem gdzieś w jego obrębie Na szczęście to resztki Bo zawsze tak było, że słabsze dostało w oko z pestki A za mną program, sto pytań do ... Bo najważniejsze to złapać z jedną flow I nawet jeśli Thorgal łuk odłożył w kąt Jej ulubiona kreska z innymi w szeregu ustawiła kod Artystą jesteś dopiero gdy wyłączą prąd Od rzeczywistości odgradza mnie coraz niższy płot I nie chowam się jak kiedyś, jak z jointami w kangurce Świadomość, że nie jestem z nią sam już przyniosła ulgę Od pasji, przez bunt, przeszła w otępienie To nie tęsknię, odrzucam ją codziennie Bez histerii i nie na złość sobie Po co się użerać skoro można łatwiej wejść w obieg (Wejść w obieg, raz, raz) Ta, Mes, czuję jak ty, widzę to podobnie W uśmiechniętym tłumie nie czujesz się swobodnie Jak pogłośnisz ESKĘ, ospojlerujsz wóz Przejedziesz obok, ja pomyślę co za wsiur Lepszy mądry, stary ekscentryk Niż dziesięciu pustych, młodych i pięknych Nie ufam recenzentom i pierdolę snobów Dawaj, rozbijemy tutaj razem obóz