[Verse 1: Junes]
Nie umarłem skurwysynu, stoję z nożem w ręku
Przyszedł dzień, gdy poczujesz swój każdy z nerwów
Nieśmiertelnie, póki łba mi nie zetniesz
Książę wszechświata, jak Freddie znów tu jestem
Gdy mi mówisz, że to pedał, śmieję się pod wąsem
Mówi facet, który sam nie wie, co chce
Santa Muerte na kimonie, idę do niej po piachu
Suma mojej nienawiści równa sumie twego strachu
Jestem nie-umarłym rapu, brak ci odwagi
Choć po pijaku słuchałeś Rap Addix ze łzami
Teraz, chłopak, testosteron cię rozsadza
Dodam w te100 C4, by cię niosło nadal
Gdzie jest twoja odwaga, kiedy lśni mi ostrze
Mówi raper, co popularny nie był nigdy w Polsce
A ma w sobie coś, stawia go ponad resztą
Ty patrzysz na mnie z kolan, nawet nie klęcząc
Dziś przyjmij Komunię z moich brudnych rąk
Nie myślałeś, że ten dzień będzie smutny, co?
Junes trudny gość, poza definicją świata
Jak ten pingwin, co umie mimo wszystko latać
Ty nie będziesz jak nietoperz, mimo ślepoty
Twoja echolokacja włączy Eskę po tym
Twoje niebo to farsa, zanim zamkniesz oczy
To przekonasz się o katolickiej filantropii
Jak wierzyłeś, to masz pecha, wbrew Pascalowi
Teraz załóż się ze mną, co jeszcze mogę zrobić
Zbyt niepokorny, by wejść w ten schemat
Dzięki moim dłoniom zaczniesz się w końcu zmieniać
Mają siłę tworzenia, na pozór okrutną
Umiem piękno doceniać, gdy nie patrzę w lustro
By na zawsze usnął, musisz znać zaklęcie
Jest naprawdę pusto, przestań krzyczeć wreszcie
Nikt cię nie usłyszy, mogłeś krzyczeć na trackach
Dziś nikt nie będzie nawet do nich wracał
Dziś nikt nie będzie płakał po żadnych wackach
Mówi raper, który musiał przez ciebie tu wracać
Nie życzę ci raka, wolę białą broń
Na okazaniu cię nie poznają, co?
Kładę ci jeszcze na skroń twą wilgotną dłoń
I smutnieję, bo wczorajsze dobro dziś to zło
[Cuts: DJ Danek]
Ej ty menciu nie bądź taki hop do przodu
Wchodzę, nie stawaj mi na drodze
Przekaz płynie z tego wersa[?]
Najwyższy czas, w końcu rozliczyć się z każdym wrogiem