Łyk berbeluchy z osiedlowym opatrunkiem,
Wczorajsza resztka piwa na popite duszkiem,
Kęs czerstwej bułki, ostatni ćmik w paczce,
Takie masz życie niezależnie jak patrzeć,
Codziennie rano czekając na mannę z nieba
U pośredniaka szukając pracy i chleba,
To co jest teraz przecież nie ma znaczenia
To wegetacja w oczekiwaniu zbawienia
Co dzień czuje się gorzej, miasto wita ranne zorze
Tramwaje trzeszczą, już dzwony biją o tej porze
Poranny stres na grdyce ściska obrożę
Tylko tą wiarę tutaj i teraz daj mi Boże
Mieszkanie śmierdzi biedą, życiorys pachnie trupem
To nie dom, tylko melina, rodzinę zmiotłem pod butem
I miałem tupet, pluć w twarz jej na kacu
Krzykiem bronić sensu już zatraconego czasu
Sąsiad spuszcza wodę, jak co dzień, spływa smród z odchodem
Pionem z dwunastego piętra, do piekła
By żyć następną dobę na głodzie, przebudzony nałogiem
Piję setę, by mi sen z powiek zwlekła
Nadzieje odmierzane dnem łyżeczki, po matce
Oblepione fusami wyschły na filiżance
Tak ciężko żyć, kiedy nie ma kto pomóc w walce
Po latach trosk człowiek to tylko nazwisko na kartce
Zepsuty domofon, wydrapany numer na drzwiach
Ten licznik, patrzy a ja na śladach po libacjach
Na ścianach zapisane gniewem wściekłej młodości
I nudą, życia pod budą, każdy znak miał tu dom
Teraz to bez znaczenia, trudno nie wierzyć w nic
Chociaż nic nie dotyka, wiary tutaj niema
Rodzina bliżej nieba, krok od lat w rynsztoku
W tym syfie śpię niby, wiatr sypie śniegiem w szyby
Huczy już konglomerat, nie mam siły, aby wstać
Umyć twarz i rzucić się znów w ten kierat
Sąsiad toczy wózek w dół z dwunastego piętra
Codzienna pętla doczesnego piekła
Łyk berbeluchy z osiedlowym opatrunkiem,
Wczorajsza resztka piwa na popite duszkiem,
Kęs czerstwej bułki, ostatni ćmik w paczce,
Takie masz życie niezależny jak patrzeć,
Codziennie rano czekając na mannę z nieba
U pośredniaka szukając pracy i chleba,
To co jest teraz przecież nie ma znaczenia
To wegetacja w oczekiwaniu zbawienia
Poranek w konglomeracie, podrapał się po jajach
Po papie wsunął na dupę wczorajsze gacie
Aby odmówić obowiązkowo poranny pacierz
W imię ojca, syna, wszystko to sąsiada wina
Ukarz gada, skurwysyna, niech opuści go rodzina
Aniele stróżu mój, w kolejce za mnie stój
W nocy i za dnia, i gdy czasem trzeba kraść
Życie mnie boli docześnie
Nie trzeba o nie dbać, bo czeka życie wieczne
Na szczęście, bierzcie krzyż i nieście
Prorok mówi wierzcie, po to tutaj jestem
Zróbcie dla mnie miejsce, oddajcie cześć rzeźbom
Budynkom i miejscom, pokłońcie się krzyżom
Figurkom, relikwiom, klęknijcie przede mną, kiedy skinę ręką
Łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne
Niż bogatemu wejść w królestwo niebieskie
Tradycja taka że, pismo potwierdza
Że jest za dobrze, to nie zaznasz szczęścia
Więc bierzcie, jedzcie i nic więcej
Czekajcie chwili, gdy pan was wezwie
A mi dajcie resztę, więcej mi przynieście
Dawajcie mi mili, ofiary pieniężne
Bieda materialna, to bogactwo duchowe
Tak iluzjoniści wyprali tobie głowę
Idź pogrzesz więcej, każdy tak robi
Kiedy tam wrócisz, on znów zarobi
Łyk, berbeluchy z osiedlowym opatrunkiem
Wczorajsza resztka piwa na popite duszkiem
Kęs czerstwej bułki, ostatni ćmik w paczce
Takie masz życie, niezależny jak patrzeć
Codziennie rano czekając na mannę z nieba
U pośredniaka szukając pracy i chleba
To co jest teraz przecież nie ma znaczenia
To wegetacja w oczekiwaniu zbawienia.