Tu będzie tętnić ulica, to gówno, co przetnie scenę jak świeży tulipan Coś o profitach? Że mamy lepszy rok? Niedługo reszta będzie żebrać zeta u Catherine Jones Pisklaki pchają się do wynagrodzeń A nie wyróżnialiby się z hamburgerem w synagodze Ty, nadchodzę i mam zamiar iść dalej Za ten projekt rękę oddałby nawet Rick Allen Wychowałem się na bitwach, w ustach brzytwy, tnę Skurwysyny, wróciłem, mówcie mi Sweeney Tet. Te-Tris do oficjalnego rapowego obiegu wkroczył późno, ciesząc się sławą doskonałego freestylera i mając w chwili właściwego debiutu reputację nawijacza gotowego rzucać rękawicę najlepszym. „Dwuznacznie” nie powaliło jednak ludzi na kolana – było gruntownie przemyślane, wyważone, całkiem już dojrzałe, bardzo starannie napisane. Publika oczekuje po takich raperach jak Tet czegoś zupełnie innego, pragnie czuć zapach krwi, kontrowersje, nieujarzmione emocje, spontaniczność. Drugi album, lekceważący hiphopowe ramy, tworzony z eklektycznym rozmachem „Lot2011” wydawał się zrobiony jeszcze bardziej na przekór. Choć raper wypłynął na szersze wody, zostawił informację, żeby nie dotykać jego rzeczy, bo wróci i ugryzie. Tą informacją jest „Prawo 2021”, kontynuacja krwistego „Prawa do bragga”. Beat może mieć sporo przestrzeni, jęczeć gitarą elektryczną, za to perkusja jest surowa i raper bierze ją na ząb. Ze stuprocentową pewnością siebie temperuje młodych raperów, kpi z modlitw o powrót weteranów, podkreśla bitewną gotowość, swą samodzielność i fakt wyprzedzenia Polski o dekadę. Kto wcześniej spisał Te-Trisa na straty, musiał myśleć, jak to odszczekać