Lustrzana kabina poczęła opadać w dół i dwóch Korotkowych opadło w dół. Drugiego Korotkowa pierwszy i główny zapomniał w lustrze kabiny i wyszedł sam do zimnego westybulu. Bardzo tłusty i różowy w cylindrze spotkał Korotkowa słowami:
— I cudownie. Oto ja was aresztuję.
— Mnie nie wolno aresztować — odrzekł Korotkow i roześmiał się szatańskim śmiechem — dlatego, żem ja nie wiadomo kto. Bezwarunkowo. Ani aresztować, ani ożenić mnie nie wolno. A do Połtawy ja nie pojadę.
Tłusty człowiek zadrżał w przerażeniu, popatrzał w źrenice Korotkowa i zaczął osiadać w tył.
— Aresztujże — pisnął Korotkow i pokazał grubasowi drżący blady język, pachnący kroplami walerianowymi — jakżeż ty aresztujesz, jeżeli zamiast dokumentów figa? Być może, jam Hohenzollern.
— Panie Jezusie — rzekł grubas, trzęsącą ręką przeżegnał się i przemienił z różowego na żółtego.
— Kalsonera nie spotkałeś? — krótko spytał Korotkow i obejrzał się — odpowiadaj, grubasie.
— W żadnym razie nie — odpowiedział grubas, zmieniając różowe zabarwienie na szare.
— Cóż teraz robić? Co?
— Do Dyrkina, nie inaczej — wyjąkał grubas — do niego najlepiej. Tylko groźny. Uch, groźny! I nie podchodź. Dwóch już od niego z góry wyleciało. Telefon rozbił obecnie.
— Pięknie — odpowiedział Korotkow i junacko splunął — nam teraz wszystko jedno. Podnoś!
— Nóżki nie rozbijajcie, towarzyszu pełnomocniku — czule rzekł grubas, wsadzając Korotkowa do windy.
Na pierwszej platformie napotkano malutkiego lat szesnastu, który strasznie zakrzyczał:
— Gdzie ty? Stój!
— Nie bij, diadieńka — rzekł grubas najeżywszy się i zakrywając głowę rękoma — do samego Dyrkina.
— Przechodź! — krzyknął malutki.
Grubas zaszeptał:
— Wy już idźcie, wasza światłości, a ja tu na was poczekam. Bardzo strasznie…
Korotkow dostał się do ciemnego przedpokoju, a z niego do pustej sali, w której był rozpostarty błękitny, wytarty dywan.
Przed drzwiami z napisem „Dyrkin” Korotkow cokolwiek zawahał się, lecz potem wszedł i znalazł się w przytulnie umeblowanym gabinecie z olbrzymim malinowym biurkiem i zegarem na ścianie. Malutki pulchny Dyrkin zerwał się na sprężynie spoza biurka i, podkręciwszy do góry wąsy, warknął:
— M-milczeć!… — chociaż Korotkow jeszcze zupełnie nic nie powiedział.
W tejże chwili w gabinecie ukazał się blady młodzieniec z teczką. Twarz Dyrkina momentalnie okryła się zmarszczkami uśmiechu.
— A-a! — zawołał słodko — Artur Arturycz. Nasze wam.
— Słuchaj, Dyrkin — przemówił młodzieniec metalicznym głosem — tyś napisał do Puryszewa, że jakoby ja utworzyłem w kasie emerytalnej swą dyktaturę osobistą i skradłem emerytalne majowe pieniądze? Ty? Odpowiadaj, parszywa swołocz.
— Ja? — zamruczał Dyrkin, czarodziejsko przemieniając się z groźnego Dyrkina w Dyrkina dobrego — ja, Arturze Arturowiczu… Ja, rozumie się… Wy to na próżno…
— Ach, ty szubrawcze, szubrawcze — rozdzielając na sylaby rzekł młodzieniec, pokiwał głową i zamachnąwszy się teczką, trzasnął nią Dyrkina po uchu, zupełnie jakby blin wyłożył na talerz.
Korotkow machinalnie jęknął i zamarł.
— To samo będzie i tobie, i każdemu łotrowi, który pozwoli sobie wsadzać nos w moje sprawy — pouczająco rzekł młodzieniec i pogroziwszy na pożegnanie Korotkowowi czerwoną pięścią, wyszedł.
Przez dwie minuty w gabinecie panowało milczenie i tylko wisiorki na kandelabrach dzwoniły skutkiem przejeżdżającego gdzieś w pobliżu samochodu ciężarowego.
— Oto, młody człowieku — z gorzkim uśmiechem rzekł dobry i uniżony Dyrkin — oto i nagroda za gorliwość. Nocy nie dosypiasz, nie dojadasz, nie dopijasz, a rezultat zawsze jeden: po mordzie. Być może i wyście po to przyszli? Cóż… Bijcie Dyrkina, bijcie. Morda jego, widocznie, rządowa. Być może, wam ręką boleśnie? Więc wy kandelabr weźcie.
I Dyrkin kusząco wystawił pulchne policzki spoza biurka. Nic nie rozumiejąc, Korotkow, krzywo i wstydliwie uśmiechnął się, wziął kandelabr za nóżkę i z chrzęstem uderzył Dyrkina po głowie świecami. Z nosa tegoż zakapała krew na sukno i krzyknąwszy „na pomoc”, uciekł przez drzwi wewnętrzne.
— Ku-ku! — radośnie krzyknęła kukułka leśna i wyskoczyła z norymberskiego wymalowanego domku na ścianę.
— Ku-klux-klan! — zakrzyczała i zamieniła się w łysą głowę — zapiszemy, jak wy robotników walicie!
Wściekłość ogarnęła Korotkowa. Zamachnął się kandelabrem i uderzył nim zegar. Odpowiedział ten grzmotem i wytryskami złotych strzałek. Kalsoner wyskoczył z zegara, przemienił się w białego koguta z napisem „wychodzący” i przemknął przez drzwi. Natychmiast za drzwiami wewnętrznymi rozległ się wrzask Dyrkina: „chwytaj go, rozbójnika!” i ciężkie kroki ludzi poleciały ze wszystkich stron. Korotkow zawrócił i począł uciekać.