Pustka dookoła, szarzyzna jebana
Ludzka masa alkoholem wspomagana
Popękane mury, czasu odciśnięte piętno
Piękno - tutaj to pojęcie abstrakcyjne
Tutaj wszystko dookoła jest jakieś, kurwa, dziwne
Pokręcone, pokrzywione, czarno-białe i matowe
Nie można powiedzieć, żeby było to cudowne
Jest jak jest, ale tu się nic nie zmienia
Te same ryje w bramach, takie same wspomnienia
Uniesienia, przeżycia, sytuacje i libacje
Naprawdę, mówię prawdę, każdy przyzna mi tu rację. Rap Slums Attack, zwłaszcza ten wczesny, to przykład na znaną dobrze w hip-hopie sytuację, w której deficyty warsztatu i finezji rekompensuje olbrzymi autentyzm. Choć SA to duet, ich motorem napędowym od początku był Peja. Poznaniak nie miał łatwo. Wychowywał się na charakternych Jeżycach, od dwunastego roku życia bez matki. Stadion i nocne miasto ciągnęły bardziej niż dom, bieda dawała się we znaki, częste wizyty na komisariacie nie wróżyły najlepiej. Szczęśliwie hip-hop był jak trampolina. I nie jest to tylko wygodny środek stylistyczny, bo ze świecą szukać równie żarliwego wyznawcy tej kultury. Olbrzymie zaangażowanie dobrze słychać na odbiegającym od ówczesnej polskiej normy beacie, syntetycznym, udramatyzowanym w refrenie. Patrzymy na nieskładny, naturalistyczny, półamatorski klip, słuchamy gniewnie wyrzucanych z siebie seriami obserwacji i wiemy, że autor albo osiągnie, co zamierzył, albo wypluje płuca, próbując przełamać pokazaną w tekście stagnację. Choć od premiery zawierającej utwór płyty „Zwykła codzienność” w 1997 roku minęło sporo czasu, nie stało się to, czego obawiał się Peja – te rymy nie utraciły sensu i znaczenia