Moje dłonie dzierżą rękojeść, bieleją kłykcie
Ciśnienie rodzi iskrę, Tu Wolno Palić – tyle
Ta, widziałeś, byłeś, nie przerywam jak rdzeń
Dalej zadaniem dekapitacje
Dalej ostrzy taniec, artefakt bije blaskiem
Twój najgorszy koszmar to mój cień na ławce
Stres na czaszce, kiedy słyszysz szelest liści
Bieg za światłem, niemy krzyk od mej zdobyczy
Widzisz, karmię się twoim szaleństwem
Czyste cięcie pośród brudu jest mym celem. A zatem mamy tu hardcore'owego rapera, który zamiast kreślić płaczliwy obraz nędzy i rozpaczy, chce siać pożogę. Jego wyobraźnia nie czołga się gdzieś nieopodal studzienki ściekowej, tylko podpowiada parę okrutnych scen. Nie kieruje nim imperatyw sprzedawania płyt, raczej przyświeca etos ostatniego żołnierza, który musi zrobić na scenie porządek. Jeżozwierz wychował się na twardym, nieustępliwym hip-hopie, w swoim czasie posmakował horrorcore'u i na pierwszej oficjalnej płycie „Pan Kolczasty” pozostaje wierny własnemu gustowi. „Katana Mistrza 666” stanowi zresztą bezpośrednie przedłużenie tego, co twórca robił w ramach TWPluton czy Radia Wolna Warszawa. Pędzący, dudniący, pochlastany skreczami beat nawiązuje do Wu-Tang Clanu, napięcie jest budowane niczym w filmie grozy, kiedy to z niepokojem obserwujemy, że odległość między katem a ofiarą się zmniejsza i zastanawiamy się już tylko nad tym, jak ta ostatnia zostanie zamordowana. Utwór zaczyna się od plastycznego „Uciekaj na wzgórza, dolina już płonie”, kończy natomiast krótkim „Salut!”. Rap znowu nie jest dla dzieci