[Verse 1]
Przybyłem z daleka, z opowieści tej ostatniej stron
Czytałem, że tam czeka wierna rzeka, nad nią dom
Tam przez konary drzew, sam do stopy mojej padł
Gram - czteroletni śmiech i serce moje skradł
I po wodzie jak śpiew tej sukni długiej biel
Hej. Niosła się do strzech, a śmiałków było mniej
Nim zliczyłem do trzech to puścił moją dłoń
Ten niezliczony pech, co trąbą oplótł mnie jak słoń
Raz, dwa, trzy jest liczbą moją, bo z samotnością zrywa
I wszystkim wodopojom zwierzyny przybywa
Jedyne co mnie trapi - idę dalej, ale jakby nie
I ciągle widzę zamek, ale ciągle skąpany we mgle
Przez łąki pełne wiatru, do tych cichych dni
Delikatnie, jak od żartu unosiłaś brwi
I w blasku niczym ryby skąpaliśmy się w nicości
Zamknęli nas w dyby na placu wolności
[Refren x2]
Nie wiem, który to już ranek winię, że jest źle
Że zbliża się przedzimie, a zamek wciąż we mgle
To jest problem Polski, że żyjemy jakoś w tle
Chyba stworzył nas Żeromski, gdy pisał o szkle
[Verse 2]
W zamku nie brakuje pracy, od władcy po służbę
I żyją jak rodacy, choć narodowości różne
Możesz zbierać zboże, jeść, żyć jak król
Możesz Słowo Boże nieść w ten dostojny tłum
Możesz od blasku skarbca oślepnąć w sekundę
A potem prosić starca, by Cię uleczył dotykiem
Możesz w środku marca, choć to trochę trudne
Wytańczyć z wilkiem walca, stać się bestii namiestnikiem
Witać go z daleka na tle posępnego nieba
Stoi i jak żona w oknie czeka, czeka
Oprócz tego diabła, jeszcze nam potrzeba
By mgła odpadła, niczym z mleka, z mleka
[Refren x2]
Nie wiem, który to już ranek winię, że jest źle
Że zbliża się przedzimie, a zamek wciąż we mgle
To jest problem Polski, że żyjemy jakoś w tle
Chyba stworzył nas Żeromski, gdy pisał o szkle