Aleksandra Agaciak, ur. w 1981 roku w Łodzi. Wokalistka, raperka, kompozytorka i wykształcony muzyk. Niski głos z odrobiną chrypki mógł być przeszkodą w katowickiej Akademii Muzycznej, jednak uświetnił ponad pięćdziesiąt hiphopowych nagrań, w których artystka wystąpiła gościnnie. Z talentu Lilu korzystali m.in. Łona, Pokahontaz, EastWest Rockers, Wdowa, Dinal, WhiteHouse, Miuosh, Cisza i Spokój oraz Afro Kolektyw. Została zaproszona do firmowanego przez Muzeum Powstania Warszawskiego projektu „Morowe panny”, który znalazł swoją kontynuację w postaci „Panien wyklętych”. Dwa wydane przez MaxFloRec albumy solowe Lilu zaskoczyły odbiorców eklektyzmem, swobodą w przechodzeniu od rapu do śpiewu i rozmachem kompozycyjno-producenckim. Trzeci, już czysto hiphopowy, wydany został samodzielnie, a na swoją kolej czeka jeszcze elektroniczne, intrygujące elementami dubstepu EmilyRose Lilu skończyła szkołę podstawową w klasie skrzypiec. – Trochę też plumkam na pianinie, bo grając na instrumencie melodycznym, obowiązkowo musisz też operować harmonicznym. Przez rok uczyłam się gry na flecie poprzecznym, ale teraz nie zagrałabym nawet gamy – przyznaje. W średniej szkole muzycznej przestało jej się podobać po dwóch dniach. Z kolei po roku na Wydziale Muzyki Rozrywkowej i Jazzu to ona nie spodobała się egzaminującym. Nie pomogło to, że studenci gremialnie wstawili się za nią. Nie żałuje, bowiem warsztatowo znacznie więcej dały jej lekcje Speech Level Singing, amerykańskiej metody śpiewu kładącej nacisk na operowanie w śpiewie głosem naturalnym, używanym w mowie. Poza tym już od dziecka, kiedy śpiewała w Harcerskim Zespole Artystycznym „Krajki”, wiedziała, że najważniejsze jest doświadczenie. Wówczas stawiano ją raczej w tylnych rzędach, za to nabrała obycia ze sceną i nauczyła się być częścią większego zespołu. Jako nastolatka śpiewała Sade do wtóru uderzeń kuchennych łyżek czy pod prysznicem. Jako dorosła, przez wiele lat była stałym uczestnikiem legendarnych jazzowych jam sessions w nieistniejącej już łódzkiej Jazzdze. Na pytanie o wokalną swobodę zawsze miała jedną odpowiedź – „praktyka, praktyka i jeszcze raz praktyka”. – Hip-hop skleił się ze mną, a ja z nim, bo przypadł na okres mojego dorastania. Z jednej strony musiałam jeszcze borykać się z klasyką pokroju Bacha, ale za kontrapunkt służył mi na przykład Onyx – wspominała Agaciak w rozmowie z T-Mobile-Music.pl. Kiedy zaczynała interesować się tą muzyką, nikt w Łodzi nie wiedział jeszcze, że można rapować po polsku. Na początku były więc rapowa*ki po angielsku, tym straszniejsze, że nikt się tym językiem nie umiał posługiwać. Oczy (i uszy) otworzyła Lilu dopiero legendarna demówka warszawskiego Trzyha. Pierwsze zwrotki wykonała jako uczennica drugiej klasy liceum w 1997 roku. Nie miała świadomości, że w Szczecinie działa już Aśka Tyszkiewicz. – Jak to było zaczynać z wrażeniem, że jest się jedyną zajmującą tym dziewczyną? Nie zwracałam na to uwagi. Być może gdyby była w moim otoczeniu druga, to bym się zastanawiała, dlaczego bardziej lubią ją lub mnie – mówi. Choć jej początki to nowojorscy Heltah Skeltah na słuchawkach i współpraca z łódzkim hardcore'owym składem Zjednoczeni, Lilu szybko odkryła, że uliczny rap nie jest tym, co ją bardzo interesuje. Poszła raczej drogą jednej z najbliższych jej artystek – Lauryn Hill. – Wielu rzeczy próbuję, ale za sprawą jej i Eryki Badu zawsze będę dążyć do tego, żeby mój rap był organiczny. Taki gra mi w duszy – tłumaczy Lilu Pod sam koniec lat 90. Agaciak przygotowała pierwszą demówkę, niedługo później razem z kolegą stworzyła duet. – Zrobiliśmy parę egzemplarzy demo, żeby rozesłać je do wytwórni. Nazywaliśmy się Aqrattt. Tytus z Asfalt Records odpisał nam wtedy, że gościu marnie rapuje, beaty są słabe i tylko ta laska się do czegoś nadaje. Dzięki, Tytus! – wspomina ze śmiechem artystka. Rozwój internetu, dający możliwość publikowania i przesyłania utworów za jego pośrednictwem, otworzył jej wiele drzwi. Nawiązane znajomości cementowała, podróżując po Polsce. To nakręciło wiele występów gościnnych, sprzyjało też niecodziennym kooperacjom takim jak RuffSoundz. Soundsystemowo-koncertowa ekipa łączyła 2-stepowe, chwalone ponoć przez samego MJ Cole'a beaty z rapem Lilu, ale też wa*kza, Smarka czy Te-Trisa. Lata 2004-2006 stały pod znakiem wielu zaproszeń do współpracy ze strony undergroundowych – choć nie tylko – artystów z całej Polski. – Zapraszano mnie do konkretnych kawałków. Facetom wydawało się wtedy, że dziewczynę trzeba upchnąć do ładnej piosenki o miłości. Nie znoszę tego, lubię uderzenie. Do mocnego rapowego beatu dobrze się śpiewa, bo kontrast robi z twoją głową coś takiego, że nie ogarniasz. I odwrotnie, mam teraz na płycie łagodne, spokojne podkłady, na które wjeżdżam mocno ze swoimi pretensjami do świata – wzdycha Lilu. Sama jednak lała wodę na młyn chcących ją zaszufladkować odbiorców. „103% EP” (2005) – wydany niezależnie minialbum, który znalazł się na płycie dołączonej do magazynu „Ślizg”, stworzony spontanicznie z poznańską producentką, wokalistką i raperką Kadą – okazał się miękką, bardzo liryczną propozycją. Ta sytuacja miała się wkrótce zemścić. Gdy na jesieni 2008 roku na sklepowe półki trafiło „LA”, większość odbiorców była zdziwiona. Wizytówki krążka, czyli bliskie disco „Kobiety” i dancehallowe „Kocham kocham kocham” to dynamiczne, przebojowe numery pokazujące dominującą, bezczelną dziewczynę. Płyta, choć w duchu hiphopowa, skręcała od R&B do poszukującej elektroniki, od góralskiej sprośności do poezji. – Cieszę się z tego, że nie zaspokajam niczyich oczekiwań, zostali przy mnie odbiorcy doceniający tę różnorodność. Dopiero teraz nagrywam taką płytę, jakiej się po mnie wtedy spodziewano. Chętnie wracam do trueschoolu – komentuje Lilu
Jednak wydana po drodze „C/A” (2011) jeszcze rozwinęła eklektyzm poprzedniczki. Nie dość, że rap był tym razem zaledwie przyprawą, a śpiew daniem głównym, to w kompozycjach spotkały się ze sobą jazz, retro-soul, trip-hop, folk, 2-step, dubstep. Tę miksturę przyrządził kojarzony z członkostwa w Vavamuffin i ze współpracy z Mariką producent Olo Mothashipp. – Różnica między płytami jest ogromna. „LA” to kilka lat pracy najczęściej oscylującej wokół hip-hopu. Nagrania w domu, z udziałem bardzo wielu producentów, którym nierzadko trzeba było pomóc w aranżu. „C/A” zrobił jeden człowiek, wszystkie teksty powstawały na świeżo po pierwszej płycie, poza tym zdecydowałam się na rozgraniczenie rapowania i śpiewania. Mówimy o albumie dojrzalszym muzycznie, zrobionym w profesjonalnym studio, przy udziale takich instrumentalistów, że „o rany”. No i tym razem również sama komponowałam piosenki – opowiadała Lilu na T-Mobile-Music.pl Zaprezentowany w 2013 roku, przygotowany z DJ-em DBT mixtape „Naturalna kolej rzeczy” jest powrotem Lilu do korzeni, bowiem łodzianka rozpracowuje wersami dwadzieścia zróżnicowanych beatów – od De La Soul po Stalleya. Miał za zadanie odpowiednio nastawić audytorium przed premierą klasycznie hiphopowego „Outro”. Wiadomo już, że na płycie znajdzie się utwór będący spełnieniem marzeń raperki – na jednym podkładzie spotka się kwiat kobiecego emceingu: Aśka Tyszkiewicz, Wdowa, Ania Sool, Marika i rzecz jasna Lilu. Artystka ma już dość pewności siebie, by wydać materiał samodzielnie, w utworzonym z tej okazji mikrolabelu Pal6. – Kiedy zaczęłam rapować, w Łodzi patrzono na mnie z dużym pobłażaniem. Byłam maskotką. Zawstydzało mnie, że siedzę obok Ostrego czy Spinacza. Teraz jeden z pionierów sceny mówi: „Słuchaj, nagrałbym tę zwrotkę u ciebie, może byś coś mi podpowiedziała” – cieszy się artystka. To dobre podsumowanie jej piętnastoletniej aktywności na scenie