[Verse 1] I tylko śmierć zbawi nas od życia Mówili - weź się kurwa przyzwyczaj Mówili - carpie diem, chwytaj dzień A raczej jego cień, ja nie mogę Ruszam w drogę, jak najdalej na południe PKP, cuchnie okrutnie Tak jak nasz świat, zgnilizna i ropa Nienawidź go albo kochaj Nie mogę całować w usta tej dziwki Spijają jej rozkosz tylko naiwni Z warg leją się martwe białe krwinki Dla nich ambrozja, są tak ohydni Chłepczą z mis ołowianych nektar Jak knury przy korycie, więc uciekam Stąd jak najdalej w głąb, na południe PKP, cuchnie okrutnie To smutne, bo widzę ich twarze To butne, każda z nich jak jedna z porażek Stwórcy i chuj z tym Nie to moim celem, przestrzeń dzielę wokół siebie Na części, stawiam mury ponad chmury Tej kultury, którą wytworzył przeciąg w intelekcie Wierzcie, jestem tym zmęczony I konam jak Bóg, Ponad nieboskłony Niesie się rozpacz, bo czuję rozkład codzienności I widzę ten rozkład w oczach mych gości w przedziale
Ich ślepia puste jak studnia me jak studnia zalane Lecz słoną wodą, dwadzieścia jeden lat jak quazimodo [Break] Garbaty infamis w świecie tak płytkim i prostym Że niepotrzebne mosty nad jakąkolwiek rzeką Przekąs? Wysiadam, bo myśli narracja Podpowiada, że to ostatnia stacja... [Verse 2] Podróż się kończy a w zasadzie zaczyna Zamarza krew w żyłach, to zima pokryła Cały krajobraz To czas rozstań ciała i duszy Po horyzont tylko grobowców szczyty Ukrytych pośród Marzanny łez płatów Tak jak i jej - śmierć to mój atut Nie widać głazów pośród jej kwiatów Świadomie wybrałem szlak na uboczu Choć stromy to kroczę przed siebie po zboczu Wierząc, że Eden odnajdę pomiędzy ciszą Bo szczyty wciąż milczą... Tak jak ja wiedzą, po co przybywam Może me ciało odnajdą gdy dywan Zieleni zaleje doliny, w które się stoczę Gdy odnajdę myśli prorocze w posoce śmierci...