[Verse 1] Bo chyba już nie chcę wierzyć w to wszystko Tylko nie wiem czy ułudę czy rzeczywistość Odsuwam blisko, daleko, zero pewności Słyszę szuranie przy ścianie, mam gości Wciąż to pukanie, lecz z dołu więc padam Może ktoś tam pode mną też się zastanawia Czy ktokolwiek jest wyżej, też ma dylemat A może go nie ma, wytwarza schemat Drabinę wartości, hierarchii boskości Wciąż słyszę szuranie, drapanie, litości A może wmurowano coś-kogoś w podłogę Wyjść sam nie może, czy ja mu pomogę Drapiąc panele, może też wzbudzę strach Niepokój w snach gdy będę się przebijał I chwila wciąż mija a stukot głośniej Dobija się w głowie a może za oknem [Verse 2] Wyjdę to zmoknę a pewnie się nie dowiem Gdzie podział się człowiek wmurowany w podłogę A może on mówi, tylko, że nie dostrzegam Słów dialektu obiektu świszczących jak pegaz Trzeszczy i trzaska, ta mowa jest martwa Cisza uśpiona decybele pożarła Gdy zrywam drewno ono płacze drzazgami Znajduję wskazówkę zalaną łzami Wydrapał ją pewnie własnymi zębami Skazany na beton pod panelami
I znów za mną łomot, piekielne drewno Drzwi się zatrzasnęły, ale od wewnątrz Rzuca krzesłem na moich oczach Jak błędny ognik zagadka z moczar A pokój drga jakby miał opuścić Przestrzeń tak ludzką w krainę bez ludzi [Verse 3] Mruga tym światłem, przepala żarówki Alfabet Morse'a, raz krótki, raz długi Sygnał nadany przez czeluście ciemności Przenika gardłowo stany podświadomości I zrywa te kable, którymi przypięty Jestem do świata bez uczuć i głębi I zrywa ze ścięgien te pluskwy i chipy On wcale nie mówił, to odgłos modlitwy Odcięty dostęp do neurofarmacji A ty jakim światem zwłoki swe karmisz? To wciąga mnie głębiej, nie rwą kierunki A przeciwne zwroty nałożone jak Laserunki, a może - znów hipoteza Zeszliśmy razem z jednego drzewa Ja wpiąłem się w kable, on sam pozostał I chce się wydostać w imię mych doznań [Outro] W otulinie samotności i niebezpieczeństwa Utworzył boga na podobieństwo szaleńca W otulinie samotności i niebezpieczeństwa Utworzył boga na podobieństwo szaleńca