[Verse 1: Junes]
Nie chcę więcej takich sobót, tylko światło matryc
Oświetla mi pokój, w którym spędzę dwa dni
Pewnie nawet nie wstanę z łóżka, będę pisał
I nawet stwierdzę, że nic więcej nie chcę od życia
W międzyczasie moje życie transplant napędza
Na tych kartkach to nadal wybawca osiedla
Coraz dalej od życia, którym żyją wokoło
Nie chcę nic od życia, tylko spisać nekrolog
Może jutro wyjdę, na razie piję i klękam
Przed tekstami, których nie będę nawet pamiętał
Bo te najlepsze, to te zapomniane dawno
Oraz te, które chowam, by zachować prywatność
Stukam w laptop palcami bez ruchu długi czas
Mam hardcore za plecami całkiem długi czas
Ale na tych kilku metrach jestem sobą tylko
Z dala od skurwysyństwa mam ze sobą wszystko
Z dala od ludzkości, której nadal się brzydzę
Jestem sam, żyjąc w opcji "najem się wstydem"
Czuję głód, bo dieta mnie zjada jak stres tu
Mówi człowiek, co odważył się ważyć ze stu
Równa w dół i nie wie, kiedy powie stop tu
Głodne lwy biegną szybciej, mając większy podkurw
I to tak po prostu, lubię życie brać na zeszyt
Jest mnie trzy czwarte, której chcę już nie pić
I to łóżko jak więzienie, i, kurwa, klawisze
Piszę wersy do ciebie, jakbym chciał cię słyszeć
Nie słuchaj nigdy mnie, jak mówię coś o sobie
Licząc wszystkich mnie, nie zamknę się w milionie
Pijąc, nigdy mniej, więcej - wierzę w sedno słów
Które zapomnę, nim je wypowiem, też to zrób
Tylko ten pokój, to mój, kurwa, mikrokosmos
I nie pytaj mnie nigdy, jak to jest dorosnąć
Bo tego nie wiem, kurwa, ziomek, teraz stoję w miejscu
Gdy ty przypominasz ciągle, że to jest bez sensu
Brzydzę się tego, nie umoralniaj, naprawdę
Bo ryzykujesz, że tu kiedyś się na zawsze zamknę
Gdyby nie mizantropia, może umiałbym ciebie
Gdyby nie moja fobia, przeżyłbym odrodzenie
Gdyby nie ten pokój, może wyszedłbym stąd
Gdybym nie był sobą, może byłbym tobą, co?