Odkrywca rynsztoków, rynien, gzymsów, dachów, Bywalec pałaców, sypialnianych puchów, Sam sobie sekretem, pychą i postrachem, Nikomu nie winien łaski, ni posłuchu - Przemierzam wytrwale odcienie ciemności, Zaglądam do okien, w szklane książki światła; Rozumiem bezsenność - bękart bezsenności, Gdy - chcąc nie chcąc - cudza bierze mnie za świadka. Ale nic jej po mnie: sam zmagam się z nocą Ja - Diabeł Kulawy, ja - marcowy kocur. Za biurkiem polityk zaczernia arkusze Tak gęsto, że nie wie już sam - kiedy kłamie. W rozkosze zamienia słowami katusze, Bezsenność ambicji usypia mu pamięć. Szyba mu podsuwa zaszczytne odbicie: W aureoli sierści zimne źródła źrenic. - Patrzcie! Dla was nie śpię, kiedy wszyscy śpicie! Beze mnie, niewdzięczni, jesteście zgubieni! Zatem nic mu po mnie. Mam ja własną dumę I pyszną namiętność skłóconą z rozumem. Sen szczuje cygarem bystry finansista: Planuje na jutro miłosierne cięcie, Które krew z ofiary wypuści do czysta, Korzystne dla wszystkich kończąc przedsięwzięcie. Dostrzega za oknem stworzenie kulawe I z nieużywanym droczy się sumieniem: Zwycięża się w ciszy. Klęska kocha wrzawę, Śledź lubi cebulę, a pieniądz - milczenie. Zatem nic mu po mnie. Mam ja własny rewir, Gdzie świat się sprowadza do łupu i trzewi. Za snem tęskniąc pisarz przytula butelkę, Tak, jakby spirytus mógł mu dodać ducha.
Słowa - kiedyś wielkie - stały się niewielkie; Choćby wykrzyczanych - mało kto dziś słucha. Gołębie śpią w gniazdach z własnego guana, Na szybie pysk koci jak księżyc się chwieje... Marzył o wolności i wolność mu dana Po to, by odebrać siłę i nadzieję. Zatem nic mu po mnie. Mam ja własne mroki I własną samotność nie cierpiącą zwłoki. Za tym oknem para parzy się zajadle, Dysząc ciszą, żeby dzieci nie słyszały. Czwórka śpi za drzwiami w ślepych kociąt stadle, Ona w trwaniu harda, on w żądzy wytrwały. I modlą się w przerwach, modlą o dobrobyt, Bardziej, niźli sobie, ufając ciemnościom. Modlą się do Boga by z nędzy wydobył, Bo nędza żyje żądzą, jak życie - miłością. Zatem nic im po mnie; gdy chcica mnie chwyta O niczym nie myślę, o bogów nie pytam. A tutaj, w tym oknie, śmierć żyje samotna Karmiona resztkami winy i radości. Przechodzę bezgłośnie obok tego okna Nim przyjdzie litosne dotknięcie nicości. Zrodzony ze spazmu pierwszego dnia wiosny, Cały poskręcany w instynkty i zmysły - Obwieszczam kocicy swój skowyt miłosny, Ostrzegam kocura sykiem nienawistnym. Ja sam byłem bogiem! Wyrocznią człowieczą, Posłańcem czarownic, cwanym Behemotem! Dziś - obszar swej władzy - znaczę wrzącą cieczą, Bo tyle mam istnień, że nie dbam - co potem. Co, kiedy, dlaczego, gdzie, za co i po co... Świadek nieskończonych potyczek z niemocą.