Za oknem jest łąka, jak dżungla obfita Źdźbeł, liści i łodyg w labirynt poryta Przez niezmordowane dżdżownice. Za łąką - jezioro, w jeziorze dzieciaki Pluskają się co dzień bez celu, dla draki, By drżeć mieli o co rodzice. Jezioro się kończy łagodnym wzniesieniem, Na którym się pasą pod wieczór jelenie I kosiarz się zmierzchem zachłyśnie. Wzniesieniem przesuwa się brzytwa liliowa I kroplą po ostrzu jej spływa krwi owal, Gdy przetnie już słońce - jak wiśnię. Psy milkną, dzieciaki przestają rozrabiać, W szuwarach histeria panoszy się żabia I tryton w akwarium zamiera... I ty - nagle cicha - nie spuszczasz mnie z oka, W bezruchu twych ramion jest prośba głęboka, Bym blisko był - tutaj i teraz. To noc tylko - mówię - nie pierwsza... - przerywasz, Na usta dłoń kładziesz, kapłanka żarliwa, Bym w złą czegoś nie rzekł godzinę.
Objęta - w przeczutą wsłuchujesz się grozę, Za ścianą świat miota się w telewizorze Na własną się łaszcząc padlinę. Za oknem nic nie ma, nic nie ma, nic nie ma! Więc trzymam się ciebie rękami obiema, By wiedzieć, że chociaż ty jesteś. I toczy nas noc po przepaściach ciemności, Splecionych jak węże w znak nieskończoności, Swych skór ogłuszone szelestem. Podwójne nam tętno godziny odmierza, Leżymy pośrodku rybiego pęcherza I ciemne unosi nas morze. Nie od nas zależy, co z nami się stanie, Więc ujrzeć próbuję na drżącej membranie Zmierzch, łąkę i dzieci w jeziorze. Za błoną się wiją płomieni jelita, Krtań ognia zmiażdżone dżdżownice połyka, Aż przestrzeń od żaru drga. I pęka nasz pęcherz, jak mydlana bańka... Leżymy bezbronni na dłoni poranka Nie w mocy, by cieszyć się z dnia.