[Verse 1: Cruz] Zagadko, nienawidzę Ciebie zawsze Kiedy patrząc w twoje oczy czuję obawę, że kłamiesz Na ogół bywa tak, że spojrzenie swe rozumiem Ale coraz częściej nie patrzę na nie w lustrze Jak to jest, że choć gówniarz na zewnątrz To wewnątrz ten gówniarz nie jest nim już na pewno Powieki przemęczone, okulary zdobią Jak ich nie wezmę pytam siebie czy ten gość jest tobą? Musisz mi wybaczyć, gdy podniesiesz do mnie rękę A ja spojrzę gdzieś na niebo z tak niekrytym sentymentem Krew z nosa coraz częściej ścieka Ale szczęście jest takie, że to tylko z przemęczenia Zmiana środowiska, dobra sprawa Wszystkie moje drogi dziś prowadzą do Wrocławia I może zabrzmi to śmiesznie, ale naprawdę się boję Że na studiach padnę trupem porażony głodem
[Verse 2: Cruz] Nie mówią tego bloki, to subiektywne zdanie Nie chcę być głosem masy, wolę być głosem dla niej I choć zdarza się, że przegrywa z pragnieniem To śnię twardym snem własne sny o potędze Oddać życie za marzenia autorytet Zrób mamie dobra kawę spytaj kim był Ryszard Siwiec Nie potrzeba wcale pływać Wisłą wpław Wybacz skrajny antyklerykalizm tak już mam Życie stawia nam setki wyborów I w mnogości tej pozostawia na wolnym polu Ból pokoleń chociaż mamy szczęście od przeszłych Chyba trochę większe, to chyba z racji Wałęsy Wywalili matmę z matur, nie muszę kamaszów Zakładać wczesnym rankiem jak za ojców i dziadków Lubią nas za tę wolność w genach Pierwsze czyste pokolenie od pierwszego września 3 9