Wrzeszczące oczy sprzymierzeńców ruchu ulicznego
Widać doszło do tego, że opanował mnie całego
Dziwaczny czar złego, porcelanowego skrzata
Chcę odwrócić łeb on swoją twarz, kurwa, też odwraca
Widać taka jego praca - prosto w chore mózgi wkraczać
Z boku na bok się obracać, to i tak nie pomoże
Ściany drą się przeraźliwie, wiem - będzie jeszcze gorzej
Pod skórą dziesiątki larw, matka w mózgowej korze
W pokoju złodziej, pokrył pościel ludzką skórą
Nazwiesz to torturą? Człowieku, to przecież chemia
Chemia nie jest tak potężna, by moje miasto zmieniać
Za oknem knajpa Subway, byłem pewien, że jej nie ma
Jak w imadle zmysły, przez bodźce naciskane
Bite psy z bólu płaczą, mamy piątą nad ranem
Jesteś zwykłym chamem, wynocha z mojej głowy
Odnalazłeś porty na co nie byłem nigdy gotowy
Matko, jaki duży człowiek na dachu tego bloku
Zagrałby sam utwór na cztery ręce, zachować spokój
Nie prowokuj mnie szeptem, który pcha w mózg poduszka
Nie dam rady wstać z łóżka, jakaś siła mnie nie puszcza
Potrzebna mi pustka, niech ktoś im zaszyje usta
Inny poziom rozmowy, mogłem do mózgu nie wpuszczać
To zwykła pokuta, jestem po drugiej stronie lustra
Regularnie wykrzywia psychikę doskonała musztra
Naokoło ciemna puszcza, na polanie rytuał
Strzałki wskazują kierunki, diabeł kule w łbie ukulał
Ściany coraz głośniej krzyczą, a mną mózg już nie dowodzi
Ten wrzask w kości mi wchodzi, przeklęty już w dniu narodzin
Przysięgam nigdy więcej nie przywołam tego zła
To gra, zaszachowałem się sam, owalny specjał
To nie epilepsja, zwykła przerażona beksa
Warczą na mnie klamki okna, warczą i nie chcą przestać
[II.]
Strach zamknięty na czterech metrach kwadratowych bloku
Pod szczęśliwą gwiazdą poczęty, jeszcze nie urwało głowy
Byłeś młody to w podchody bawiłeś się z kolegami
Teraz baw się z demonami tymi samymi strzałkami
Chciałem mówić sam do siebie, lecz nie poznaję głosu
Mam świętą zasadę - nie odzywam się do obcych osób
Koleje losu biegną przez najciemniejszy las
Czy to jest mój czas? Kosa tchawicę tnie na raz
We mnie ciągle siedzi clown z odwróconym uśmiechem
Kilka razy w ryj mi dał, teraz bawi się oddechem
Krótko i szybko, jak z autostradową dziwką
Zabijanie sumienia na dobre mi nie wyszło
Jeśli istniejesz - ścisz to, rozcięło mi bębenki
Jestem taki miękki, wrzask palonych dzieci, smród udręki
Nozdrza wyczuły woń pętli, gdzieś ulatnia się gaz
Kuchnia za daleko, by spotkać kogoś w sam raz
A czas nie sprzyja, kurwa, żadnym interakcjom
Manipulacjom do ludzi z krzywymi twarzami
Sam w wielkim mieście, jak dziewczynka z zapałkami
Ona nie miała problemu ze strachem przed przystankami
Które szczerzą kły, chcą kąsać, jak langoliery Kinga
Ci, co zjedli mój czas będą wstydzili się przyznać
Sami przed sobą zafascynowani mą chorobą
Każdego szkoda, lecz ja, kurwa, już nie będę sobą
E313, remedium na zmysłów waśnie
Tona komórek trzaśnie ewidentnie na ryj
Głos w głowie mówi: "gnij", gdy nie mam już sił
Zastanawiam się kto kobiecie w ścianie mówił "przyj"
W rurach mieszka w chuj żmij, słyszę je przez otwór kranu
Ściany pełne dzieci, nie wyjdę już z tego stanu
Nadzieja ucieczki za oknem, sześćdziesiąt metrów w dół
Oczy-klamki czujnie patrzą, schowam się jak szczur pod stół!