303 - 904 lyrics

Published

0 193 0

303 - 904 lyrics

[Zwrotka 1] Żaden ze mnie pies na baby, elegancki Lui Vito Tak podniecam się muzyką, gdy Ty wygoloną cipą Nie jestem romantykiem, a raczej być nie umiem Nie uczuciem, lecz pieniędzmi płacisz za zabawę chujem Ano tak, nie rozumiem, przecież z ryja jestem świnią Nie to, żebym sam tak twierdził, a o uszy się obiło Stary narkoman, jebię waszą w ciemno randkę Idź sobie sam na imprezę, w kiblu ruchaj koleżankę Postaw jej drina, kurwa, bądź dżentelmenem „Siemanko, jestem Marcin i jeżdżę polonezem” Tylko zbyt dużo nie pij, bo jeszcze zajebiesz półce Że nie masz prawa jazdy i staremu jebłeś klucze Ja nie jestem tym facetem z którego możesz być dumna „To taka zwykła ciota” - kurwa, no nie bądź durna A zresztą chuj tam, niech kolejna się przekona Kłamstwem kolorujesz, mózg utopiłem w nałogach Wóda, prochy, długi, tak mocno boli samotność Wymiotuję na podłogę resztki życia, to nie rozkosz Mówią, weź podskocz, szukaj swojego szczytu Już od dziecka mnie skazali na dźwiganie tony syfu Kiedyś miewałem kompleksy, dzisiaj zbytnio nie mam czasu Skurwysynu, już pojąłem, że sam nie jestem w potrzasku I choć życie jest ochydne, no to potrafię się cieszyć Nigdy nie miałem odwagi wziąć linę i się powiesić Pierdolona egzystencja wypaliła mi sumienie Nawet się nie spodziewacie, przyjdzie dzień a was rozjebię Nigdy nie poczułem troski, tego jebanego ciepła Więc się nie dziw, że ma cieńka linia wytrwałości pękła Zostałem sam na sam, z szarym, chorym, brudnym światem Widzisz, jak pozory mylą, człowiek nosi w sobie szmatę Los upadłego anioła, dziś nie pytaj, jak się czuję W ich oczach jestem pojebem i to wnet do mnie pasuje [Refren] Już jestem pewien, że do końca zostanę sam Nie słucham bredni, gdy mówią, że przed śmiercią przytłacza strach [Zwrotka 2] A co mnie zatrzymało? To jebane odrzucenie Kretyńskie upokorzenia, przez to czuję obrzydzenie Do świata, ludzi i boga, nawet do samego siebie Obiecuję, przyjdzie dzień, kiedy przełamię barierę Myśleli, że jestem zerem, jeszcze się rola odwróci Życie złapie Cię za szyję i nadzieje w kiblu spuści Ciągle widzę tamte dni, zimne, ostre sople lodu Wbiły się w szare komórki kiedy umierałem z głodu Czołgałem się jak śmieć, w głowie pełzały marzenia Dziecko, które nie ma siły przecież wiele nie pozmienia Żadna jebana cholera nigdy tego nie zrozumie Jak to jest wyleczyć rany, ale zbyt wiele nie umieć I ledwo dajesz radę, kiedy cały świat Ci płonie Pierdolony, brudny los wlewa oliwę w Twój ogień Ta kropla coś ukrywa, obija echo o ściany Jak się cieszyć, kiedy z gęby wyciekają litry piany Jestem w zupełności pewny, mówię to z całego serca Na gram jebanej litości raczej nie ma we mnie miejsca Czas zabija jak morderca, ten pierdolony szyderca Wierzę w to, że będzie dobrze i że posmakuję szczęścia Nie mów mi, że miałem szansę, no chyba sobie żartujesz Kiedy na Ciebie nasrają, wtedy jak to jest poczujesz I kiedy zostaniesz sam, w głowie będą tylko myśli Że wbili w Ciebie kutasa, bo nie widzieli korzyści Pierdolona egzystencja wypaliła mi sumienie Nawet się nie spodziewacie - przyjdzie dzień, a was rozjebię Nigdy nie poczułem troski, tego jebanego ciepła Więc się nie dziw, że ma cieńka linia wytrwałości pękła Zostałem sam na sam, z szarym, chorym, brudnym światem Widzisz, jak pozory mylą, człowiek nosi w sobie szmatę Los upadłego anioła, dziś nie pytaj, jak się czuję W ich oczach jestem pojebem i to wnet do mnie pasuje